Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/85

Ta strona została uwierzytelniona.

dźwięcznie, równo; znać było, że na wskroś do klepiska bije, że ledwo trzeba będzie posad na drugi bok przewracać. Wdowa, niosąc łyżkę do ust, przestała jeść i słuchała. Stachowi załopotało czegoś serce, w wątłej, wklęsłej piersi.
— Kajż to młócą? — przemówiła Szafarzowa. — U Wawrzonów, czy u Celki?
Słuchała chwilę. Chłopak milczał.
— Toć u Bugaja! — odezwała się, pomiarkowawszy.
Jedli chwilę w milczeniu.
— Któżby to tam tak młócił?... — odezwała się znów matka sama do siebie. — Bugaj, nie Bugaj... Stary nie machałby tak cepem... Młócił kiejści po żniwach sam, a to jakby kur nosem dziobał...
Chłopak miał już na zębach, że Chrząst, ale coś go wstrzymało.
Zjedli barszcz, wdowa się zabrała do zmywania statków. Odwracała jednak przy tej robocie głowę i nasłuchywała. Cep dźwięczał po suchej słomie, jakby granie jakie. Nie mogła dotrwać wdowa, i ledwie zmywszy miskę, mokre ręce pod fartuch wsadziła i z izby wytknęła głowę. Przez uchylone drzwi buchnął razem z mroźnym powiewem silny, jasny odgłos blizkiej młocki; chłopak podniósł głowę i słuchał.
Ktoś szedł mimo chaty.
— Niech będzie pochwałony!
— Na wieki. A kto tam u Bugaja tak tłucze?
— Dyć Chrząst.