Chłopak nie spuszczał matki z oka, póki ją tylko przez obmarzłą szybę widzieć mógł. Wzburzony był, niespokojny, drżący. Głucha nienawiść wzbierała w nim do tego niewidziałnego młocka, który coraz tężej bił, a którego każde uderzenie cepem zdawało się mówić: «Mocny jestem, zdrowy jestem, każdą robotę tylko przerzucę przez siebie.» Nie ulżyło też Stachowi, gdy matka do kuźni skręciła. Pamiętał on dobrze, jak kowalka na pogrzebie tatuńcia rajcowała, tak i tak matce głowę klekcząc, jako że i sama, po śmierci starego kowala, z kowalczykiem kuźnię na siebie trzymała, od tamtych żniw cości.
Mocniej tedy do szybki twarz przycisnął i patrzył. Matka szła prędko, plecami do niego zwrócona; mroźny wiatr szamotał jej fartuchem i pasiastą spódnicą, odsłaniając grube, krzepkie nogi. Raz czy dwa przystanęła, obejrzała się na Bugajową stodołę, aż zakręciwszy się na uwrocie, znikła. Wstrząsnął się wtedy chłopak, jakby mu wielkie zimno po kościach przeszło, z ławy się ciężko podniósł, przygarbił, u komina stanął, i na dogasające ognisko tępo, bezmyślnie patrzył.
Wiatr świszczał mu koło uszów, w głowie się kotłowało, jak w najtęższym garnku; na piersiach taką ciężkość czuł, jakby te nogi matczyne wprost po nim, nie po śniegu, deptały, a co Chrząst cepem wytnie, to właśnie jakby go obuchem zdzielił... jakby obuchem...
Po długiej dopiero chwili ocknął się, głownie polanem potrącił i na zydelku siadłszy, głowę oburącz
Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/89
Ta strona została uwierzytelniona.
— 75 —