Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/91

Ta strona została uwierzytelniona.

z zydla. To mu się zdawało, że go wiatr porwał, i że na ten komin patrzy ze strasznej dalekości; to znów, że mu się to tak wszystko wyśniwa, i ten wieprzek, i te kaczki, i te kur trzepoty, aż mu się przecie całe to myślenie po kościach jakoś rozchodzić zaczęło. Zmącone i osłupiałe źrenice ustawały się powoli, jak jeziorna woda, z siwych stały się modre, potem całkiem srebrne, aż zajęły się nagle całe złotym ogniem, i rozgorzawszy do dna, paliły się ciche i jasne. Rozprostował się chłopak, włosy z czoła strząsnął, przyciągnął na sukmance rzemienia, jakby się do drogi miał, ustami powietrza chwycił, podał naprzód pierś szczupłą, a między ciemnemi, silnie zbiegłemi brwiami zarysowała się podłużna brózda.
— Nie! nie da się wyłuskać z ojcowizny! Niech Chrząst... niech kto... on się i tak nie da!
Nazajutrz dzień był słoneczny, mroźny, iskrzasty. Sine dymy szły z kominów słupem pod niebo, pod nogami śnieg chrupał, z chat, z obórek, z chlewników kłębami buchała para.
Młody urlopnik, z długiego się kożucha zwlókłszy, w garść plunął i zlekka świeżo nałożony posad obijać zaczął. Zaledwie jednak uderzył z pięć czy ze sześć razy, kiedy nagle z wyniesionym nad ziemię cepem wyprostował się i słuchał.
Silnemu głosowi jego młócki odpowiadał głos drugi, nierówny i cichy. Myślał Chrząst z razu, że mu się tak echo między stodołami odzywa; ale głos trwał, sam w sobie się rozlegając z blizkiego boiska. Zaciekawiło to Chrząsta, a potem zaczęło korcić. Nasta-