leżycie, to bijak sam, bez wysiłku spuszczony, ziarno ze słomy pędzi.
Zaśmiał się tedy z cicha, patrząc na mozolenie się chłopca, a dobywszy krzesiwka i papierosa, ognia krzesać zaczął.
— A to matka w ciebie orze, jak w siwego wołu! — odezwał się, puszczając cienki smużek dymu.
Obejrzał się chłopak. Na żółtawą, wielkim potem okrytą twarz jego, uderzyły ognie. Uderzyły i zgasły natychmiast, jakby je wiatr zdmuchnął. Stacho, na zaczepkę Chrząsta nie odpowiadając, młócił dalej.
— I cóż ty się do tylej roboty gnać dajesz? odezwał się znów kulas.
— Mnie ta nikt nie gna! — odrzekł ponuro Stacho. — Robota mnie gna...
— I cóż? Będzie tego do wieczora z garniec? — pytał Chrząst szyderczo.
— Co będzie, to będzie...
Pamiarkował kulas, jako z chłopakiem gadania dziś niema, a że i papierosa już wyćmił, splunął tedy, głową pokiwał, i roześmiawszy się przykro, na odchodnem rzekł:
— No! Dałbym ja tobie młockę, gdybyś ty u mnie młócił!
Zakipiało w chłopaku, ale nie odpowiedział[1] Chrząst też, kożucha na sobie poprawiwszy, zabrał się i poszedł.
Pierwsza ta młocka Stachowa była jak gdyby pasowaniem chłopca na parobka.
- ↑ Błąd w druku; brakuje kropki lub przecinka.