Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/95

Ta strona została uwierzytelniona.

lana chwycił, i odrzekłszy: «Daj Panie Boże» — w rękę go pocałował.
— I cóż ty chłopak? Uradzisz to cepom? — przemówił stary.
— Ciężko, ale uradzę! — odrzekł Stacho i podniósł na starego śmiało siwe oczy.
Domin znów tabaki zażył.
— Hm! Nie patrzysz ty mi jakoś na mocnego...
— E... — rozśmiał się chłopak, — to tylko tak powierzch...
— A daru bożego nie marnuj! Ziarna w słomie nie ostawiaj! Choć trzy, choć cztery razy posad strząchaj, a nie ostawiaj!...
Chłopak słuchał z iskrzącym wzrokiem. Stary gadał do niego, jak do słusznego parobka; to mu dodawało otuchy i napełniało poczuciem własnej siły.
Stary nie odchodził jeszcze.
— Cóż matka? — rzekł po chwili. — Obejrzała się już za parobkiem? Zgodziła którego?
Chłopak niespokojnie przestąpił z nogi na nogę.
— I... cóż tam matce po parobku, — rzekł, spuściwszy oczy. — Alboż to matka mnie nie ma?
Domin, niuch tabaki do nosa niesiony, zatrzymał głowę przechylił, i jednem okiem z góry na chłopca spojrzał.
— Mędrsze jaje, niźli kura! — rzekł sentencyonalnie. — Mędrsze jaje... Taki czas nastał, taki porządek... A wiesz ty, chłopak, że ja w twoich latach źrebaki ledwo pasał? Na piąci morgach sam robić chcesz?... Phiii... To duże rzeczy są! Ta święta ziemia nie