— A co, matusiu? — rzekł. — Nie będziema parobka rządzili! Sam wszystko zrobię het, precz!
Westchnęła wdowa frasobliwie i zaraz fartuch do oczu podniósłszy, wyrzekać poczęła:
— Co ty ta zrobisz, nieboże! Taka ta robota, to tylko od nagłości! Ale na taką robotę, jak się patrzy, toś ty ze wszystkiem jeszcze głupi, i mocy też dobrej w sobie nie masz.
— Ja w sobie mocy nie mam? — obruszył się Stacho. — A nie młóciłem to pół dnia?
— Co tam taka młocka! A to jedno ziarno wybijesz, drugie przetrącisz, a jeczcze insze to ostawisz w słomie.
Chłopak grzmotnął się w piersi.
— No, matusiu. Jak nie uradzę robocie, to weźmiecie parobka, abo sołtysiaka którego, abo Jesionoszczyka, abo i Walka choćby; a jak uradzę, to nie weźmiecie! No, matusiu!
I raz jeszcze grzmotnął w piersi z wielką siłą, jako to niby nie puste słowo u niego jest, tylko zaprzysiężenie.
— Co ta taka mowa! Chrząst ato za niedrogie pieniądze by też szedł...
Chłopcu błysnęły oczy, jak wilkowi.
Dałbym ja mu! — burknął, podnosząc pięść drobną.
Wdowa nie nalegała więcej.
Zaczęła się teraz jakby umówiona, gospodarka Stacha.
Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/98
Ta strona została uwierzytelniona.