Nawet koszule Franek przestał drzeć, a kiedy mu matka nową sprawić chciała:
— Ii, nie, Mamuchno! — mówi. Jeszcze mi te stare wyłatajcie! A te nowe to niechby już na Karolka szły. Z mojej jednej dwieby miał.
Sam się też czesał, mył, matczyne stare trzewiki, co mu je zdała, porządnie sobie na nogach wiązał, złego słowa nikt od niego nie usłyszał.
— A czy cię też Pan Jezus natchnął z tym sierotą! — mówiła stróżka do stróża. — Ten nasz chłopak to się tak ze wszystkiem odmienił, taki się akuratny zrobił, że to daleko szukać takiego!
— Dusza, nie chłopak! — mówiły o nim kobiety z podwórka! — Już nawet nikt go »stróżak« nie nazywał.
Wszyscy mu grzecznie mówili: Franuś, Franeczek!
Tak było ciągle.
Aż raz, w pół roku może, siedzi ojciec przed kominem i fajkę pali, a Franek... pac go w rękę!
— Cóż tam nowego? — pyta stróż.
— Jabym Tatuńcia prosił, żeby mnie na książce uczyć kazał, tobym potem, jak będę mądry, Karolka też uczyć mógł!
Zabłysły na to ojcu łzy w oku, i matka prędko twarz fartuchem otarła, a nazajutrz Franek, uśpiwszy swego wychowańca, zasiadł nad... elementarzem.
Ciekawa rzecz, jak mu też to pójdzie!...