— No to daj, zamiast stękać.
— Och, skąd ich wziąć?
— A co mi do tego: U twoich przyjaciół, szubieniczników.
— Wysoko patrzą takie przyjaciele!... Chcą ewikcyi...[1]
— Toż ją maja przecie te pijawki!
— Nu, a gdzie?
— Mam Skomonty!
— To i chwała Bogu, że pan ma! Ale to taki interes, że i pan Kazimierz powie, że ma, i starsza pani powie, że ma, i panienka powie, że ma. Nu, jak to zrozumieć?
— No, i pan Marek powie, że ma! Zapomniałeś największej osoby! — zaśmiał się z przymusem Witold, a blade jego policzki zabarwiła krew.
— Co ja miał zapomnieć? Ja o panu Marku nic nie powiedział, bo on taki, co nie gada; on nie ma czasu na gadanie. Jego ręce i głowa zakręcona interesami! Ja sobie myślę, że on także co ma, bo pieniądzów nie bierze!
— On nawet daje, jak wy, na pewną ewikcyę! Nie sztuka! Poświcka kasa niedaleko! — syknął Witold, gryząc zawzięcie paznogcie.
— Nu, daleko czy niedaleko, ja nie wiem! U niego dobra kasa swoja jest — w głowie i w ręku!
— Czy ty tu stoisz, żeby śpiewać pochwały Markowi? Mnie trzeba pieniędzy, słyszałeś? Dam, jaką chcecie ewikcyę!...
— Nu, niech pan las sprzeda!
Jakaś złośliwa myśl mignęła w oczach młodzika.
— Las? — powtórzył powoli, śmiejąc się do własnej myśli. — Może to najlepsze! Co ty za kasę masz w głowie, panie Rubin? Las... Genialne!... Pośpieszna sprawa... No, zobaczymy, przyjdź wieczorem... Ale, nie wiesz, co to za panna? Kaducznie ładna!
— Fi! Gdzie ta ładność? Taka chuda! — odparł, krzywiąc się, Zyd.
— Et, głupiś, panie Rubin! Tak się na tem znasz, jak zając na ananasie. Pójdę-no na zwiady.
Poprawił włosów, krawata, musnął projekt na wąsiki, ubrał się i z czapką na ucho, a rękami w kieszeniach wyszedł na korytarz.
Tablica z nazwiskami była opodal; zbliżyli się z Żydem do niej.
W tejże chwili szwajcar zapisywał nowych gości, zajrzeli ciekawie; »Irena Orwid« stało sążnistemi literami.
Student odskoczył o krok, oczy mu się rozszerzyły osłupieniem.
— Widzisz? — zagadnął Żyda.
- ↑ Ewikcya — zabezpieczenie długu.