— Nu, co nie mam widzieć? Orwid! Pan Marek dostał gdzieś dziedziczkę. Nu, to teraz zobaczymy, gdzie jest kasa!
— Awantura! I nic nie powiedział ten hipochondryk!...[1].
— Kiedy on miał mówić? Pan psa pokazywał...
— Irena Orwid! — zamruczał zamyślony Witold. — Poświcie przepadło! Marek nic nie wart bez ich pieniędzy! To źle! Ale ona pierwsza partya! Hm, hm... można przepadło odzyskać! Ha! To byłoby dobrze! Trzeba jechać do domu.
Naprzemian nucąc i monologując[2], wyszedł na ulicę. Żyd ruszył w drugą stronę i także monologował:
— Dębina ich warta grubo, spław o krok. Można od tego małego dostać za byle co! Tylko trzeba pośpieszać, bo interes tref! Jak starszy przewącha, aj! gwałt! Nu, na to nasz rozum.
Jednocześnie z pokoju panny Orwid ozwał się dzwonek. Służący stawił się na rozkazy.
— Prószę poprosić pana Czertwana! — poleciła.
— A którego pani każe? Jest trzech w hotelu.
— Trzech!? — zawołała zdziwiona i dodała: — Zatem poproście pana Marwitza.
Eskorta stawiła się natychmiast.
— Wiesz, Clarke, jest już trzech Czertwanów. Nie pamiętasz, jak naszemu na imię?
— Marek. Przeciem się zdał na coś! Trzech Czertwanów? To dużo, ale jeśli wszyscy do siebie podobni, to winszuję temu krajowi. Tęgi to musi być pracownik!
— Podobał ci się?
— Mnie zawsze to się podoba, co i tobie — odparł z ukrytym żalem.
— Zobopólny honor, my dear! Czy chcesz mi towarzyszyć do tego prawnika?
— W razie chyba twej woli. Radbym zasnąć w spokoju. Masz lepszego opiekuna!
— Śpij choć do skończenia świata! Dość nadużyłam twej dobroci! Dziękuję ci serdecznie.
Stali naprzeciw siebie. Przy ostatnich słowach wyciągnęła do niego obie rączki. Wziął je, uścisnął i ostrożnie, powoli, jakby trzymał filigranowy przedmiot, podniósł do ust.
W tejże chwili wszedł Marek, spojrzał i cofnął się o krok. Nie spodziewał się trafić na czułą scenę.