Strona:Maria Rodziewiczówna-Dewajtis (1911).djvu/102

Ta strona została przepisana.

Rola Marwitza w tej zamorskiej podróży wyglądała zagadkowo, teraz zrozumiał.
— Narzeczeni! — strzeliło mu nagle do głowy, i natychmiast posępny cień pokrył twarz.
— Obcy weźmie Poświcie, sprzeda, wróci do siebie za morza! Ziemia przepadnie na marne i na marne pójdzie praca dwóch pokoleń!...
Los go dziwnie prześladował, i to w tem właśnie, co kochał nadewszystko.
Ponuro spojrzał na Amerykanina. Wydał mu się w tej i chwili zbrodniarzem! Odebrać miał Żmujdzi kawał ziemi. Dla Marka nie było w świecie gorszego przestępstwa. Torturowałby za nie!


VI.

Wiosna była w całym rozkwicie. Kwitły bzy, sady, smukłe narcyzy. Powietrze dyszało ciepłem i wonnem tchnieniem przyrody.
Pod wieczór długiego majowego dnia powóz toczył się szybko traktem rosieńskim, wioząc do ojcowizny zamorską dziedziczkę.
Spasione konie pianą były okryte: śpieszyły do domu przed zmrokiem. Panna Irena rozglądała się ciekawie po okolicy, która wypiastowała jej dziadów i pradziadów; obok niej rozglądał się też Marwitz:
— Natura dała, co mogła — mówił — ludzie nie dodali nic nad konieczną potrzebę. Żeby to u nas!
— Czy blizko do Poświcia? — zagadnęła dziewczyna siwego stangreta.
Obejrzał się, pomarszczona twarz jego wyrażała daremną chęć zrozumienia, spojrzał na równie starego lokaja.
Śupranti, kumaj? — pytał. (Rozumiesz, kumie?).
Ne suprantu! — odparł kum.
A Poświcie zbliżało się coraz bardziej. Przez wioski i osady górowały topole i drzewa parku, wszystko świeże, zielone, niby ubrane od święta na przyjazd właścicielki.
— Czertwan nas czeka niecierpliwie — odezwała się znowu panna Irena.
— Zapewne. Stary prawnik mi mówił, że go ojciec prawie zmusił do objęcia zarządu. Kazał mu czekać i pracować dziesięć lat.
— Już w Kownie chciał zdawać rachunki — uśmiechnęła się — ledwie uprosiłam, żeby jakiś czas jeszcze pozostał. Patrz, jaki to ładny dwór. Może to Poświcie?
— Prawdopodobnie, bo zjeżdżamy na jeszcze gorszą, boczną drogę. To przypomina nasze puszcze przed dwu-