i szlochano naprzemian, całowano ją po rękach, chciano nieść do domu, aż wreszcie sił jej zabrakło, obejrzała się o pomoc Marka.
Zrozumiał, rzekł słów kilka, i wnet ciżba się rozstąpiła na dwie strony, zostawiając jej przejście wolne aż do ganku. Wsunęła rękę pod ramię olbrzyma, i szli tym szpalerem powoli, wśród ciągłych okrzyków.
Wpół drogi zaledwie przypomniał sobie Czertwan Marwitza i poszukiwał go oczyma. Amerykanin uciekł od owacyi. Jego nerwy, miłujące spokój, skryły się pod opiekuńcze skrzydła domu. Chciał wejść, ale na progu trafił na głuchego Filemona, który sztywny, w swej odwiecznej liberyi, trzymał na poduszce pęk kluczy i rolę swą szambelana[1] traktował najzupełniej seryo. Do grodu tego, gdzie stróżował dwadzieścia lat, miał wpuścić córkę i kasztelankę, pierwej nikogo.
— Otwórz panu! — krzyknął mu ktoś w samo ucho głosem do grzmotu zbliżonym. Otrząsnął się, jakby mu proponowano grzech śmiertelny.
— Pan zamknął odchodząc i powiedział: Otworzysz tylko Orwidom! — mówił bezzębnemi usty, z kamiennym uporem, i dodał dla większej mocy: Czertwan tak samo mówili! Otworzy panienka, niech obcy czeka.
Marwitz zrezygnowany[2] założył ręce na piersiach i czekał, oglądając ciekawie stroje włościan, liberyę służby, falowanie tłumu na podwórzu i młodą parę, zbliżającą się powoli do podjazdu.
Takich rumieńców i rozpromienienia nie widział na twarzy Irenki. Wyglądała wyższa, dumniejsza i nad wyraz szczęśliwa.
— Chciałbym, żeby ją mój ojciec taką zobaczył! Byłby dopiero rad — pomyślał, uśmiechając się z zadowoleniem.
Filemon postąpił parę kroków, jak mumia[3] pod prądem galwanicznym[4]. Poczerwieniał mu nos i roziskrzyły się oczy: doczekał się Orwidów.
— Stary emeryt, sługa jeszcze pani dziada! — szepnął Marek — proszę uszczęśliwić go i własnoręcznie otworzyć drzwi swego domu!
Wzięła klucze. Zamek zgrzytnął, Marek rozwarł podwoje.
— Daj, Boże, pani w starym ojców domu ich cnoty i szczęścia! — rzekł, uchylajac głowę.
— No, a teraz wolno mi już wejść, stary? — zagadnął