Marwitz do mumii służbowej, naturalnie, bez żadnego skutku.
— Daremny trud! — rzekł Marek — on nic nie słyszy!
— Ty tu, Clarke? Chodżże! — zawołała panna Irena.
— Dobrze, iż raczyłaś sobie przypomnieć moją egzystencyę[1].
— Daruj, mój drogi, alem tak wzruszona i zajęta! Panie Czertwan, jabym chciała ugościć tych ludzi!
— Wiedziałem o tem! Mają przygotowane jadło i napój! Niech pani pomyśli o sobie i wypoczynku.
— Och, dziękuję panu, że pan się tam znalazł na wstępie. Myślałam, ze się rozpłaczę z żalu, żem obca, i z wzruszenia na ten widok! Oh, jakżem szczęśliwa i wdzięczna panu!
— Za cóż mnie? spełniłem swój obowiązek!
— Powietrze Europy dziwnie na ciebie działa, Iry! — zauważył Marwitz, rozbierając się powoli z płaszcza i oddając go w ręce Filemona. — Tam, u nas, byłaś zawsze silna, zdrowa i spokojna! O! jakież oryginalne meble!
— A prawda! Proszę mi mój dom pokazać, panie Czertwan.
— Panoczku — ozwał się Filemon tonem, który miał być konfidencyonalny[2], a brzmiał, jak hukanie w puszczy — tyleczko przyjechał po pana parobek z Jurgiszek. Stara pani chora, panienka bardzo prosi pana!
Marek zaniepokoił się widocznie. Stanął, pomyślał chwilę i zwrócił się do swej młodej pryncypałki:
— Muszę odjechać na godzin parę. Pani raczy darować. Chory mnie potrzebuje.
Spojrzała badawczo, z niezadowoleniem...
— Czy to ktoś chory z pańskiej rodziny? — spytała.
— Nie, pani!
— Cóż on mówił, ten stary?
— Sąsiadka Poświcia, ociemniała wdowa, zasłabła. Wzywa mnie!
— Niech pan wraca prędko! Ja tu bez tłómacza nie dam sobie rady. Będę czekać z obiadem.
— Dziękuję, mogę dłużej zabawić... Może wrócę w nocy...
— Ach, jakiż pan dobroczynny!...
— Czy tam tylko mieszka ociemniała wdowa? Nike więcej? — zagadnął Marwitz podejrzliwie.
Marek nic nie odpowiedział, ukłonił się i zniknął. Na dworze grała kapela i biesiadował tłum ochoczo. Przybysze wędrowali po domu, pełni podziwu!
Dwadzieścia lat nie było gospodarzy, a wyglądało