— Łaba nakt, ponuj! — ozwali się unisono — (dobranoc panu!).
— Łaba nakt, jums! (wam) — odparł.
Klucz zgrzytnął w zamku. W oficynie zaświeciło światło, otworzono okno.
Godzinę czekała panna Irena. Zegary wydzwoniły pierwszą, we dworze rozległy się tylko gwizdawki nocnych stróżów, światło wciąż tlało, i słychać było, gdy wiatr przestawał szumieć, szelest papieru w otwartem oknie. Czarny cień człowieka siedział schylony u biurka, coś pisał i rachował, nie podnosząc głowy.
Poruszyła się, wstała i poszła do sypialni.
— Ładna perspektywa![1] — szepnęła do siebie — to i ja tak ślęczeć będę, jak on!
Marek wciąż pracował. Jak kiedyś ojciec jego, tak on teraz zbierał dokumenty, plany, raporty, ekonomiczne, wykończał rachunki i sprawozdania. Robota żmudna i męcząca była mu rekreacyą[2] . Jutro stos ten bibuły odda właścicielce, weźmie swoją strzelbę, Margasa, i pójdzie, jak przyszedł, przez Dewajtę do Saudwilów. Skończona służba, skończona!
Kosztowało go Poświcie rok trudów i narzeczoną. Ludzie w końcu nazwali go złodziejem. Miał dosyć na swój rachunek.
Jeszcze godzin parę! Zebrał porządnie papiery, upakował w skrzynkę trochę odzienia, obejrzał strzelbę, pogładził łaszącego się psa i zagasił świecę.
Brzask światła na wierzchołkach drzew...
Gdy się Irena Orwidówna ocknęła, było blizko południa. Chwilę nie wiedziała gdzie się znajduje. Sypialnia to była jej dziadów, obszerna, ciemna od obić gobelinowych[3]. Przez okno zaglądały lipy ogrodu. Dziewczyna przeciągnęła się rozkosznie na olbrzymiem łożu z kotarami i zadzwoniła.
Wiejska pokojówka wsunęła się z cicha. Była to wnuczka szanownego Filemona. Podała pani jakąś książkę. Panienka otworzyła ją i uśmiechnęła radośnie. Były to rozmowy niemiecko-polskie, istna nić Aryadny![4].
Za ich pomocą porozumiała się jako tako. Dowiedziała się nowa obywatelka, że służąca ma na imię Justka, że dziś pogoda, że pan z oficyny dawno przyszedł i rozmawia z obcym panem, i że to on dał jej tą książeczkę.