Zapomniano go w tłumie. Z dzieckiem mieszkał w budzie na plantacyach...
W tej chwili z za pleców Marwitza Irenka Orwid wychyliła się cicho i, kładąc mu rękę na ramieniu, rzekła:
— Ja dokończę, Clarke, swoich dziejów! Ty wiele zataisz!
Usiadła między nimi i mówiła dalej wzruszonym głosem:
— Mieszkał w budzie ten zły robotnik, źle jadł, chodził w łachmanach, a grosz zbierał i chował w szczelinę ściany. Dziecko uczył pacierza w nieznanej mowie i usypiał obietnicą, że wnet pójdą dalej na wschód przez wielkie morza, do matki, co na nich czeka. Mówił, że kraj ma piękny, i fermę swoją, i dobrego, starego przyjaciela za morzami. Dziecko wszystko zapamiętało! Pracował dwa lata, aż wreszcie pewnego dnia sięgnął kryjówki po krwawy grosz na podróż — i nic nie znalazł. Ktoś odkrył skrytkę i ograbił biedaką w czasie nieobecności. Chińczyk zapewne z plantacyi.
Potem już człowiek stracił ducha. Miara goryczy przelała się po brzegach: nie chciał pracować, na dziecko popatrzył szklanemi oczyma i zapłakał.
Parę tygodni leżał w budzie: dziecko było głodne, on tylko pić wołał i modlił się. Zginęliby oboje razem, gdyby nie pan Marwitz, a raczej Clarke! On raz przypadkiem zajrzał do budy i ojca sprowadził. Zabrano chorego i dziewczynkę do pańskiego domu, ją nakarmiono, do niego sprowadzono doktora, nie szczędzono starań. Ale już nie było co ratować! Natura się wyczerpała, jak knot bez oliwy. Umarł po kilku dniach. Przed śmiercią z łachmanów wypruł zwitek pożółkłych papierów i szczyptę siwego piasku w skaplerzyku. Dziecku dał medalik złoty, ułamek sygnetu i kazał, gdy dorośnie, iść na wschód, za morza, do matki. Z panem Marwitzem chwilę rozmawiał, oddał sierotę i papiery owe. Gdy umarł, ksiądz katolicki pochował go i ten piasek rzucono do grobu.
Głos opowiadającej zerwał się. Umilkła chwilę i wpatrzyła się w okno, zagryzając usta, na które może z głębi duszy cisnęło się łkanie.
Marek nie spuszczał oczu z jej twarzy. Do głębi poruszyła go ta opowieść.
Rozbitek nie doszedł kraju, szczyptę tylko żmujdzkiej ziemi, jak relikwię, rzucono mu na trumnę, a dziecko zostało bez matki ukochanej a dalekiej i płakało...
W piersi ponurego człowieka zabolało coś dotkliwie. Ból nieznany, przejmujący, wybił się na lica, przedarł się przez sczerniałą skórę, zabarwił policzki i skronie ciemnym rumieńcem. Spuścił głowę przejęty.
Strona:Maria Rodziewiczówna-Dewajtis (1911).djvu/110
Ta strona została przepisana.