— Został ci pierścionek i swoboda! Pocieszyłeś się prędko!
— No, zapewne! Nie mogłem płakać, ani się powiesić! Coby to pomogło. Zresztą, wtedy byłem okropnie zajęty nową maszyną do skubania bawełny! Pamiętasz? nawet od tego zacząłem oświadczyny...
Marwitz wzniósł do sufitu blade oczy i westchnął.
Panna Orwid roześmiała się i wyszła z pokoju.
— Biorę pana za świadka — zwrócił się poszkodowany do Marka — czy to nie logiczne? Ojciec ją chciał zatrzymać, ona chciała pozostać! Wypadało się połączyć w rodzinę. Nie broniłbym jej pracować dalej w swoim zawodzie. Małżeństwo powinno się było skojarzyć. Ojciec ją kocha do dziwactwa, ja tak byłem pewien takiego końca, żem oprócz niej, nie odzywał się do żadnej kobiety wolnej. Po co próżny trud i strata czasu, myślałem, znaliśmy się wybornie, nie było nigdy sprzeczki! Mogłem śmiało kupić pierścionek. A wie pan, dlaczego odmówiła? Żeby nie posądzano jej o interes. Nie, nie i nie! Godzinę gadałem, wezwałem ojca, bratową, nic nie pomogło! Proszę mi powiedzieć, czy to nie wstyd taki brak logiki?
— Jabym na miejscu panny Orwidówny nie inaczej postąpił — wygłosił swe zdanie Marek. — Była biedną, więc dumną i nieufną. Teraz odpowiedziałaby może inaczej
— Otóż właśnie, że nie. Jeden więcej dowód nielogiczności. Ojciec mnie umyślnie z nią wysłał. Stoimy teraz majątkowo narówni. No i także nie chce! Pierścionek zawsze noszę w kieszeni, ale sądzę, że innej go oddam, bo strasznie, pomimo nauki i rozsądku, nielogiczna.
Umilkł i kołysał się dalej, gładząc w takt faworyty. Wyglądał zafrasowany, jakby po nieudanej próbie szarpania bawełny.
— Czemuż tak długo nie zaczęliście panowie starań co do spadku? — ozwał się Marek po małej przerwie.
— Nie mieliśmy żadnego dokumentu, oprócz metryk i świadectwa rodu. Kazimierz Orwid chciał właśnie wracać; nie wiedział, że go śmierć zaskoczy. Ustnie ojcu opowiedział, kim był, i nazwał pana Czertwana. Po śmierci zaniechano starań, a potem ojciec nie chciał stracić ulubionej i ociągał się z dnia na dzień. Przypadek wszystko zrządził. W gazecie Irenka wyczytała pańskie nazwisko i ona je pamiętała. Uprosiła ojca, żeby napisał do Paryża. Czy to pańska siostra, ta studentka z Sorbony?
— Przyrodnia.
— Czy panowie już po śniadaniu? — ozwała się panienka, wsuwając głowę z poza drzwi jadalni.
— Dziękuję pani — ukłonił się Marek, wstając żywo
Strona:Maria Rodziewiczówna-Dewajtis (1911).djvu/112
Ta strona została przepisana.