Spotkali się wzrokiem. Surowe jego rysy złagodniały, pociemniały od fali krwi. Źle zrobił, że patrzał, bo się zachwiał w postanowieniu.
— Zostanę, pani, ile będę mógł! — odparł bez namysłu.
Było to jej pierwsze zwycięstwo. Odetchnęła.
Marwitz, dokończywszy cygara, znalazł ich w gabinecie nad stołem, zarzuconym papierami. Umieścił się wygodnie i godzinę słuchał agronomiczno-administracyjnej prelekcyi[1], wreszcie znudzony, powstał z zamiarem udania się do parku.
— Panie Czertwan — zagadnął — czy ogrodnik mnie zrozumie?
— Nie, on nawet po polsku mało co umie. Czego pan potrzebuje?
— Widziałem rzekę i wnioskuję, że rybna. Chciałbym dostać przynęty do wędki. Jest to najmilsze spędzenie czasu! Hazard[2] i obserwacya![3]. Wędkę przywiozłem z domu. Już się śmiejesz, Iry? Ty zawsze moje gusty traktujesz z humorystycznej strony.
— Myśl wędki z Ameryki, to istotnie niezwykły hazard i obserwacya! Przecież byłoby gorzej, żebym płakała nad twoimi gustami!
Marek zawołał służącego i polecił mu amatora rybołówstwa. Panna Orwidówna szczerze była ubawiona tym epizodem. Olbrzym ani mruknął.
— Czy pan się nigdy nie śmieje? — spytała.
Pochylił się nad planem jakimś...
— Nigdy... — zamruczał niewyraźnie.
— Pan nie żonaty?
— Nie, pani!
— Wdowiec zatem?
— Czemu? — zagadnął, podnosząc zdziwione oczy.
— Bo pan ma obrączkę...
Spojrzał na swą rękę i niewyraźnie odparł:
— To matczyna.
— Ah, więc pan stracił matkę? Dawno?
— Bardzo dawno!
— To dlatego pan zawsze ponurv. I narzeczonej pan nie ma?
Potrząsnął głową.
— I rodziny żadnej?
— Przyrodnia, nie swoja. Oni osobno, ja osobno.
— To panu bardzo pusto i nudno na świecie.