— Jak każdemu! Jest smutek, jest pociecha. Czy pani przejrzała ten folwark Giłus? Owczarnia tam stoi i tysiąc owiec angielskich.
Zatopili się znowu w pracy. Słuchała go uważnie, seryo, robiła notatki, pytała o mnóstwo szczegółów. Po paru godzinach policzki jej pobladły, oczy świeciły gorączkowo. Zmęczyła się, nie odpoczęła jeszcze zupełnie po drodze, ale pomimo to pracowała dalej. Parę razy tylko skrzywiła się i dotknęła skroni. Bolała ją głowa z natężenia i chaosu[1] cyfr.
Dziwna rzecz: on tylko księgami był zajęty, a jednak spostrzegł i zrozumiał ten ruch. Zawahał się i wreszcie przerwał swe sprawozdanie.
— Cóż dalej? — pytała — skończmy o tej gorzelni.
— Może jutro skończymy? pani zmęczona.
— Mniejsza z tem. Muszę korzystać z pana grzeczności i czasu. Wypocznę potem!
— Już jutro skończymy! — powtórzył, wstając.
— I owszem, kiedy pana wola. Chodźmy odwiedzić rybaka.
— Możemy dziś zwiedzić jeden folwark, ten najbliższy, Powerpiany.
— Ach dobrze, z całą przyjemnością. Dziękuję panu.
Zakończyła ślicznem spojrzeniem i ruszyli razem do ogrodu. Park tarasami zbiegał do rzeki i utrzymany był, jak wszystko, bardzo starannie. Dubissa na wiosnę obrzucała pianą nadbrzeżne drzewa, teraz ustąpiła już nieco, zostawiając kawał twardego, stromego brzegu. Marwitz tam siedział, z cierpliwością bonza[2] chińskiego patrząc na kawał korka, tańczący na falach. W kuble obok miał już parę drobnych rybek.
Nie obejrzał się wcale na szelest kroków.
— Jakże z twoim hazardem i obserwacyą? — zawołała wesoło gospodyni.
Poruszył się niecierpliwie.
— Iry, wiesz, jak ryba boi się hałasu! Tyle razy ci to mówiłem. No i znowu teraz, jak zwykłe, spłoszyłaś zwierzynę. Od pięciu minut krążyła około haczyka. Uciekła i nie wróci.
Wydobył wędkę i zniechęcony rzucił ją na piasek.
— Niech się pan nie trwoży — ozwał się Marek — nie jedna ona! Łakomstwo i ciekawość to uniwersalne[3] rybie wady!
Panna Irena ruszyła ramionami i ciekawie przyglądała się panoramie okolicy. W lewo Ejnia wpadała z łoskotem,