— Wiemy, wiemy! To credo[1] słyszał pan Czertwan pewnie już dzisiaj kilka razy. a ja tysiąc razy! Co to za dwór? — zagadnęła Marka.
— Skomonty! — odparł krótko.
— Czyje? może tej wdowy, którą pan wczoraj odwiedzał?
— Nie, pani, to ojca mego majątek.
— Ach, zatem pański; a to dalej kościół?
— Nasza parafia.
— To pan tam mieszka w Skomontach?
— Nie, pani. Moje za Dąbrową, nie widać.
— A las czyj?
— Mój! — rzekł z wyrazem radości w chmurnych źrenicach.
— Są tam zwierzęta jakie? — wtrącił się do rozmowy Marwitz.
— Zwierzyna, pan myśli?
— No tak. Kujoty[2], szakale, niedźwiedzie?
— Nie, tego u nas niema! — odparł z najzimniejszą krwią Marek.
Panna Orwidówna usiadła na brzegu i, błądząc oczyma po krajobrazie, spytała:
— A ta wdowa, sąsiadka, zdrowsza?
— Co ją może obchodzić nieznajoma? — pomyślał — ot, dla próżnej gawędy chyba.
— Zdrowsza! — odparł lakonicznie.
W tej chwili lokaj znalazł ich i oznajmił, że konie gotowe. Mieli jechać obejrzeć folwark.
Marwitz pozostał. Zarzucił wędkę i wpół przymkniętemi oczyma obserwował korek na wodzie. Chwilami ciepło i cisza rozmarzyły go i drzemał, kiwając się i bezwiednie, ruszając rękoma. Śniły mu się plantacye, bawełna, tłoki maszyny, tygodniowe wypłaty i pudding[3], przygotowany białemi rączkami Irenki. Uśmiechał się przez sen, a tymczasem ryby ogryzały robaki i zmykały dalej, a rybacy z łódek przyglądali się nowej, nieznanej figurze i śmiali się dobrodusznie.
Mógł oddawać się swej namiętności bez żadnego skrupułu[4]. Irenka nie potrzebowała go wcale. Od świtu pieszo lub wózkiem odwiedzała swe posiadłości, wglądała w każdy szczegół, za powrotem słuchała objaśnień Marka i uczyła się gwałtownie języka swych ojców. Siedzieli zwykle na ganku ogrodowym: on zgarbiony, zapatrzony