w ziemię, ona otoczona podręcznikami i słownikiem. Nie wspominał już o odjeździe, ale powoli nakłaniał ją do sesyi gospodarskich, do kontroli, do zatrudnień gospodyni domu, uczył przykładem, przygotowywał do obowiązków!
Zwiedzili folwarki, lasy, młyny, choć powierzchownie, ale wszystkie; służba udawała się do niej po rozkazy, rozumiała już kilkadziesiąt słów mowy. Tydzień minął, a on się nie wydzierał na swobodę, do swej pracy i obowiązków. Siedział, jak zaklęty, przy niej i milczał.
Pewnego wieczora siedzieli we troje nad Dubissą. Marwitz kokietował ryby robakiem, Irenka uczyła się z podręcznika po polsku jakiegoś zdania, najeżonego spółgłoskami, Marek opodal spoczywał na ziemi i na Dąbrowę patrzał.
Wtem z poza drzew cicho, tajemniczo wysunęła się łódka, jak łupina, i kierowana śmiałą ręką jednego wioślarza, poczęła wpoprzek przedzierać śię do Poświcia. Gdy minęła zakres cienia, ostatnie promienie zachodzącego słońca oświeciły wyraźnie śniadą cerę i skrzywione płaczliwie rysy Łukasza Grala.
Czertwan wstał; na twarzy jego malowało się wrażenie przykrości. Pierwszy to raz w życiu ktoś go szukał, wzywając do pracy, przypominając, że czas do dzieła.
Gral spostrzegł go i wiosłował wprost do brzegu, zakłopotany widocznie obcem, a tak pięknem towarzystwem, w którem zastał dawnego przyjaciela.
Z daleka już zdjął kapelusz.
— Po mnie jedziesz? — zagadnął Marek.
— Darujcie, czekałem dwa tygodnie. Może nie macie czasu?
— Wziąłeś jezioro?
— Jak kazaliście, zrobiłem wszystko. Jezioro nasze, ale nie miałem rozporządzenia na połów, a tu mi Żydzi progi obijają po ryby. Poszedłem po radę do naszego chrzestnego. Chciał po was sam jechać, ale coś niedomaga, mnie posłał. W jurgiskich młynach zabrakło żyta, od czwartku stoją. Pytał się o was młodszy ze Skomontów trzy razy. I panna Hanka przyjechała wczoraj z proboszczową synowicą i także was potrzebuje. A najgorzej z temi rybami, bo bardzo płacą teraz. Tak was czekamy, jak słońca.
Panna Irena słuchała tej oracyi nadzwyczaj ciekawie. Czasem zrozumiała jakie słowo, reszty się domyślała.
— Pan już nas opuści? — rzekła z żalem.
Pomilczał sekundę i, nie patrząc na nią, odparł po swojemu, mrukliwie:
— Ile razy pani zawezwie, rzucę swoje i przyjdę. Teraz iść trzeba.
— Zaraz?
Strona:Maria Rodziewiczówna-Dewajtis (1911).djvu/118
Ta strona została przepisana.