— Zaraz.
Skłonił się przed nią głęboko.
— Do widzenia zatem! Dziękuję panu za wszystko!
W tej chwili rybka srebrna była o cal od przynęty, już zwracała do niej pyszczek, pomimo to Marwitz wydobył wędkę i wyciągnął do Czertwana szeroko otwartą prawicę.
— Do widzenia, byle prędko! — wymówił serdecznie.
Uścisnęli sobie po bratersku dłonie. Panienka spojrzała bystro na Marka.
— Możemy się pożegnać i my po amerykańsku — uśmiechnęła się z przymusem.
Szeroka, ogorzała, twarda ręka objęła jej delikatne palce, olbrzymia postać pochyliła się z uszanowaniem. Musiała być bardzo pewna swego, gdy do tego mruka odezwała się wesoło, z błyskiem zalotności w oczach:
— No, to możesz ją pan pocałować, kiedy trzymasz.
Pochylił się jeszcze głębiej i spełnił w milczeniu pozwolenie. Gdy się wyprostował, ciemny rumieniec miał na policzkach: unikał jej oczu.
Nie wymówił więcej słowa, skłonił się raz jeszcze i zsunął ze stromego brzegu wprost w czółno; Łukasz zostawił mu miejsce u stera, podał wiosło. Odskoczyli o parę sążni.
Słońce rozpaliło na kolor łuny fale Dubissy. Płonęła woda, czółno, czuby dąbrowy, stały w ogniu sylwetki obu wioślarzy. Jeden drobny, zgarbiony, wpatrzony bezmyślnie w tonie, drugi jak dąb wybujały i potężny, z podniesioną głowa, niedbały o wartki prąd i ciągłe wiry rzeczne.
Wiosło gięło się w jego muskularnych dłoniach, postać pochylała się i naginała rytmicznie, bez żadnego widocznie wysiłku.
Patrzał uparcie na dęby swoje i słuchał obojętnie płaczliwej opowieści Grala:
— Już tydzień, jak nas Wojnat wygnał z chaty. Garnki, co były nasze, potłukł, krośna porąbał, odzież i kuferek za próg wyrzucił i ją precz wygnał na deszcz. Dola moja taka! Drugiego dnia ledwie wróciłem z jeziora, do swej chaty przeprowadziłem biedną. Teraz płacze bez ustanku i gadać nie chce. Co ja winien, nieszczęsny? Innemu wszystko się śmieje, mnie wszystko płacze. Było się lepiej nie rodzić. Cały zaścianek na języki mnie wziął i na śmiech, a ją palcami pokazują. Co ona winna, biedna, słaba kobieta? Moja dola uczepiła się jej, jak czyrówka (kanianka) lnu i splątała całe życie.
W tej chwili od Poświcia zabrzmiała po fali melodya nieznanej piosenki. Śpiewał ją jeden głos, potem dwa i znowu jeden kobiecy. Marek się obejrzał. Irenka Orwidówna stała na brzegu, oparta o dziwacznie pokręcone
Strona:Maria Rodziewiczówna-Dewajtis (1911).djvu/119
Ta strona została skorygowana.