członki starej wierzby. Gibkie gałęzie objęły, jak w zielone ramki, jej głowę, tło ozłociło, słońce.
Młody człowiek minutę stał zapatrzony, bezczynnie trzymając wiosło, potem jakby gniew i wściekłość przeszła mu przez oczy, wiosło zagłębił w fale, brwi zmarszczył i nie spojrzał więcej. Łódka wpłynęła w cień dębów i z tamtego brzegu nic już widać nie było. Łuna na rzece zaczęła opadać i gasnąć, potem pieśń ucichła.
Na obu wybrzeżach zapanowała pustka i spokój niczem niezmącony, tylko Dewajtis stary słuchał wieści, co mu niosła Dubissa i majestatycznie szemrał.
Pod jego cieniem długo dumał człowiek samotny; gdy odszedł gwiazd było pełne niebo, a w zaścianku piały pierwsze kury. Dąb go żegnał przeciągłym szelestem, a dęby wnuki za patryarchą powtarzały pożegnanie głuchym chórem.
— Panno Aneto?
— A co, dobrodzieju?
— Czy prędko będzie koniec z tymi podłymi robakami?
— Dobrodzieju, nie godzi się poczciwej pszczółki tak postponować?[1] Pracy jest wzorem, jak nasz Marek, śpiewem Boga chwali przy robocie, pałace stawia, jakichby architekt nie potrafił, biały wosk daje do ołtarza i miód na wiele chorób pomocny...
— Niech je tam wszystkie dzięcioły wydziobią, te kąśliwe licho!
— Źli ludzie obgadują biedaczkę! Nie kąsa ona! Matki broni i ula do śmierci! Kto ją lubi i szanuje, tego nie tyka. Ot, trzy roje osadziłam i nie mam żadnej krzywdy!
— Panna Aneta czemś się sekretnem smaruje, to i spokojna! A tymczasem ani my, ani dobytek miejsca znaleźć przed niemi nie możem. Pocięły Marka onegdaj, a wczoraj mi źrebaka okaleczyły. Fe! Grenis spuchł, jak kadka, mnie oczy wygryzły. Skaranie Boskie!
— Ja jegomości dam biedrzeńca do oka. Wnet przejdzie!...
— Niech panna Aneta lepiej swoim pszczołom da biedrzeńca na umitygowanie[2]. Szelmostwo to lata sobie bez ceremonii wszędzie... Ja im zrobię kiedy sztukę!
— Mój dobrodzieju, nie róbcie, proszę! Melissy im nasiałam, wnet się obeznają i jak dzieci będą ciche! Trzy