Strona:Maria Rodziewiczówna-Dewajtis (1911).djvu/123

Ta strona została przepisana.

— Dokąd ja tu po niego będę jeździł? Czy to drwiny? Czy on nigdy w domu nie bywa?
— On domu nie ma, a za młody, żeby ze szpitalnikami siedzieć — odparł Ragis flegmatycznie, wytrząsając fajkę.
— To mi nic do tego! Bez żadnych konceptów oświadczam, że ostatni raz tu jestem i raz ostatni wzywam Marka. Więcej mnie nie ujrzycie!
— Cóż robić? Zniesiemy i ten dopust! — uśmiechnął się szydersko Ragis.
Witold zakipiał złością.
— Proszę powiedzieć mu, żeby się w trzy dni stawił w Skomontach dla podpisaniu działu majątkowego wedle woli ojca i żeby mi oddał dobrowolnie plany, które podstępnie zatrzymał! Rozumiesz? Do trzech dni daję termin, potem go zmuszę. Niech sobie to zanotuje!
— Zanotujemy, jasny panie, każde wasze słóweczko! Ma się rozumieć! Rachunki się zejdą! Ho! ho! czemu nie? Potrzeba wam nagle kruszcu widać? No, no, trochę cierpliwości! Marek go dla siebie nie zatrzyma! Przyniesie!
— Ja jego nieczystych pieniędzy znać nie chcę! Niech mi odda, co zagarnął, i idzie sobie na cztery wiatry! Ja go nauczę uczciwości i akuratności!
— Może i mnie? — wtrącił Ragis.
— Wam się należy też nauka, jak traktować poważnie poważny przedmiot  Głupie żarty wcale nie na miejscu.
— I głupie pogróżki także!
— Zobaczymy, czem się ten upór i szachrajstwo wasze skończy?!
— Zobaczymy, a tymczasem wasze impertynencye[1] warto skończyć, błaźnie! podniósł głos Rymko, wstając z ławy.
Na ruch ten i głos komenda czworonożna stanęła do boju gotowa. Psy, nader awanturnicze, skoczyły pierwsze, warcząc złowrogo. Stary sięgnął po kij i postąpił do wrót.
— Wracaj do domu, młokosie! Tu w tej zagrodzie niema miejsca dla szubrawców! A języka pilnuj, bo możesz pożałować! Fora!
Witold z wyżyn swego folbluta[2] spojrzał zuchwale na kalekę, szpicrutę ścisnął mocniej w dłoni i gryząc do krwi pobladłe wargi, żuł przekleństwa.

Ragis doszedł furtki, otworzył ją; psiarnia patrzała mu w oczy.

  1. Impertynencya — zuchwalstwo, zniewaga.
  2. Folblut — koń pełnej krwi.