Strona:Maria Rodziewiczówna-Dewajtis (1911).djvu/127

Ta strona została przepisana.

— Może od reumatyzmu?... — zagadnął Ragis, podchodząc.
— Ej, nie. Na reumatyzm mikstury[1] nic nie poradzą. Potrzebny klimat, sądzę — rzekła nieśmiało i bardzo cicho.
— Nie stawiaj dyagnozy[2], Hanko! Poczekaj cztery lata! — zaśmiała się Julka, i zwracając się do gospodarzy, dodała:
— Pana Marka niema w domu?
— Co? I pani go potrzebuje? — zawołał Ragis.
— Naturalnie, i to bardzo pilno. Stryj potrzebuje go do pomocy w sprawie jakiegoś kościelnego gruntu za rzeką, który mu dzierżawca-żyd chce odebrać. Prosi go bardzo do siebie na plebanię.
— Dokąd go nie proszą?... Ale go niema. W Wiłajkach na połowie siedzi już tydzień — może dziś wróci.
Hanka zawahała się nieco i wreszcie odezwała się z cicha:
— I jabym rada go zobaczyć. Tam, w domu...
— Wiem, wiem — przerwał Ragis — miałem dziś honor rozmawiać z waszym milutkim dziedzicem. No, ziółko!...
— Młodość, dobrodzieju, nierozwaga! — mitygowała, jak zwykle, staruszka.
Panienki weszły tymczasem na podwórze i usiadły na ławce pod oknem. Julka już rzuciła trzymaną książkę, Hanka pęk ziół i kwiatów, zdjęły kapelusze i zabierały znajomość z menażeryą Ragisa.
Panna Aneta wchodziła, to wychodziła z domu, mocno widocznie zafrasowana.
— Moje dziatki, czemże ja was ugoszczę? — wymówiła wreszcie swą wielką troskę, załamując ręce desperacko.
Nim miały czas zaprotestować, skrzypnęła furtka, i piękna żona Grala weszła na podwórze. Biała chustka z lekka okrywała jej złoty włos, słońce opaliło nieco twarz, a strój zaścianka, barwny i dostatni, podnosił jeszcze urodę.
W jednym ręku trzymała spory kosz, liśćmi pokryty, drugą dłonią przysłoniła oczy i powitała całe towarzystwo wesołym uśmiechem.
— Dobre południe! Przyniosłam pannie Anecie poziomek z dąbrowy.

Błogość niebiańska rozmarszczyla stroskane oblicze, wnet jednak skrupuł ją zmącił.

  1. Mikstura — tu: lekarstwo.
  2. Dyagnoza — rozpoznanie, określenie choroby.