ta sentymentalna[1] melodya! Na pierwszy dźwięk kilkoro dzieci, gapiacych się z ulicy, pierzchło, jak stadko wróbli po strzale. Grenis, zajęty osadzaniem roju, zadygotał, jak w febrze, ludzie, wracający z pola, lub siedzący na progu sąsiednich domostw, obejrzeli się trwożnie i skryli co rychlej, zamykając szczelnie drzwi, a natomiast w Marka zagrodzie zapanował ruch nadzwyczajny. Gromadka długouchych królików wyskoczyła na podwórze do nóg starego, przemaszerował żóraw pośpiesznie, przerwał kokietowanie kur rudy Robak, rzuciła orzech czerwona Żywusia, Igiełko nawet raczył przerwać chrupanie cukru...
Wszystko skupiło się dokoła wielkiego czarodzieja i z natężeniem spoglądało mu w oczy. W dodatku szpak wołał wielkim głosem, a kos, jak umiał, naśladował, gwiżdżąc, pieśń o Filonie.
W tymże czasie Irenka Orwid i Clarke Marwitz wkraczali pieszo do zaścianka. U pierwszej zagrody przystanęli i panienka spytała kilkorga dziewcząt, śpiewających w ogródku, gdzie mieszka pan Marek Czertwan.
Zapytanie ułożone było w ozdobnym stylu polsko-niemieckich szablonowych[2] rozmówek; zapewne dla tego nie zrozumiały go zaściankowe piękności. Spojrzały po sobie, po obcych, miejskich panach i pierzchnęły, jak stado saren, w gęstwinę wiśniowych pędów.
Amerykanie poszli dalej, mocno zgorszeni i zawstydzeni tem przyjęciem.
Po kilku jeszcze niefortunnych[3] próbach, trafili na wyrostka, jadącego oklep na malutkim koniku z sążnistym batem w ręku.
Ten z pod szerokich kresów kapelusza spojrzał na biały pieniądz w dłoni Marwitza, na jasną sukienkę ładnej pani i po chwili namysłu ruszył naprzód, wzywając ich skinieniem. Przed Markową zagrodą przystanął chwilę i wskazał batem posiadłość.
Marwitz podał mu błyszczącą monetę.
— Dekuj, pon! Ne noriu! (Dziękuję panu, nie chcę!) — odparł i ruszył dalej.
Amerykanin zdziwiony, kręcił w ręku pieniądz idąc za Irenką do bramy.
— Widzisz, Clarke, on mieszka, jak chłop! Nie odnalazłabym tej fermy wśród tych innych. Widzisz...
Chciała coś mówić jeszcze, ale urwała i stanęła, jak wryta, na miejscu.
Ujrzała przed sobą bieloną czysto chatę, oplecioną dzikiem winem, a przed nią szczególny widok: gromadka dzikich zwierząt łasiła się do siwego człowieka, obsiadła