— Nie, pani!
Był to ciężki cios. Panienka namyślała się chwilę, ale więcej potrzebnych w tym wypadku frazesów nie mogła sobie przypomnieć. Spojrzała tedy na modną sukienkę Hanki, na jej delikatną twarz i białe ręce i zaryzykowała śmiałą próbę.
— Czy pani rozumie po francusku? — spytała w tym języku.
— Rozumiem, pani! — rzekła najczystszym paryskim akcentem.
Twarz dziedziczki Poświcia zajaśniała radością.
— Ach, chwała Bogu! — odetchnęła z głębi piersi — no, przecie mogę się porozumieć! Ale zaczynam od przedstawienia. Irena Orwid, do usług pani; przyszłam z Poświcia z tysiącem interesów do pana Marka Czertwana. Czy rzeczywiście niema go w domu?
— Niema, pani. Od tygodnia nieobecny, ale wróci dzisiaj niezawodnie.
— Wróci?... Wie pani co, że mam wielką ochotę poczekać tu na niego. Cały dzień pieszo zwiedzamy okolicę i mam dosyć peregrynacyi[1].
Hanka spłonęła rumieńcem.
— Proszę pani spocząć! — wyjąkała, czując, że coraz bardziej traci rezon i błagalnie patrząc na Julkę.
Zrozumiano ją. Wezwana do pomocy szepnęła coś Ragisowi, a potem przyszła w sukurs[2] energicznie.
— I my musimy zacząć od prezentacji — ozwała się wesoło. — To jest siostra pana Marka, Anna, a ja niedaleka sąsiadka. Jak pani, mamy do gospodarza tysiąc interesów, z tą różnicą, że czekamy już kilka godzin.
— Więc to pani studyuje w Paryżu? Pani otworzyła mi drogę do kraju? No, wie pani, że podobnego spotkania nie oddałabym za tysiące! Dziękuję po tysiąc razy... Proszę mnie mieć za swego dłużnika...
Bardzo nieśmiało położyła Hanka swoją rękę na wyciągniętej dłoni i odpowiedziała na uścisk spojrzeniem prawie żałosnem.
— Ja nic nie zrobiłam, pani! — odparła z cicha.
Nagle milczący dotąd Marwitz wydobył ręce z kieszeni płaszcza, uchylił czapki i zamanifestował[3] swą obecność słowem.
— Proszę, Iry, a mnie przedstawić nie raczysz?
— Ach i owszem! Oto jest pan Marwitz, kawaler na wasze usługi, z tym szczegółem charakteru, że odkąd żyje, nigdy jeszcze galanteryą nie zgrzeszył! Polecam go łaskawym względom!