— Otóż i ugościła panna Aneta! Zrobiło się z człowieka weneckie straszydło! Leżeć, psy, hultaje! Ot tobie i miodek! Wstyd i despekt[1] dla domu! Panno Aneto; panno Aneto! Leżeć, hultaje!
Porwał za kij i powiększył gromadę biegających. Uciecha panienek rosła. Śmiały się do łez.
Jedna Hanka utrzymała powagę. Żal jej się zrobiło poszkodowanego; na ból każdy, choćby z pozorem komizmu, miała pewne politowanie. Skoczyła do ogródka, przyniosła pęk liści i bez wahania teraz zastąpiła drogę opędzającemu się Marwitzowi.
— Panie, proszę zachować się spokojnie, bo ruch drażni owad. Niech pan usiądzie i na miejsce bolejące przyłoży to ziółko; za chwilę przejdzie cierpienie!...
Na dźwięk tego głosu Amerykanin stanął, spojrzał na nią jednem okiem — drugie było jedną górą puchlizny — i uskutecznił żądanie.
— Żądła jeszcze tkwią!... — zawołała Hanka, przyglądając się uważnie.
— Niech pani mnie ratuje! — jęknął — ja nic nie widzę, nie słyszę, jestem kaleka! O je! jak boli!
Z całą powagą przyszłego lekarza dobyła delikatnie żądła, podała mu liście. Irenka z Julka śmiały się ciągle, Ragis z wielką złością nałożył sitko i poszedł kłócić się z panną Anetą.
Marwitz siedział sztywnie, jak chińskie bożyszcze, po chwili zaledwie odsapnął, wstał, ujął rękę Hanki i z całą ostentacyą[2] podniósł do ust.
— Pani! — rzekł — nadewszystko miłuję spokój, i w całem życiu nikogo nie naruszyłem! Myślałem — tu westchnął — że wtych zasadach umrę. Niestety!... rachując, zapomniałem o pszczołach... Jestem człowiek chwiejny...
Wygłosiwszy to patetycznie[3], siadł napowrót i zwracając się do Irenki, dodał:
— Iry, ty się śmiałaś? Ty zawsze ze mnie się śmiejesz! Daruję ci, ale jedno proszę: nie opowiadaj w Drakecity, żeś wdziała Clarke Marwitza biegającego. Tego nie przeżyję!
— Będziesz żył z tem, mój drogi! — odparła ze śmiechem. — Podziękuj równie szumnem słowem pannie Czertwan za ratunek, bo żeby nie ona, biegałbyś jeszcze długo!...
— Ja pannie Czertwan odwdzięczę się czemś lepszem, niż słowem! — odparł zupełnie seryo.