Wszyscy zaczęli wyglądać w ulice i słuchać; psy wybiegły na spotkanie.
Istotnie, drogą szedł Czertwan z Gralem i kilku młodzieńcami z zaścianka, co mu pomagali przy połowie ryb. Okurzeni, brudni, odziani byle jak, w skórzniach, zamiast butów, wyglądali bardzo zdrożeni. Pomimo to, na widok rodzinnych chat, fantazya wróciła w młode dusze i ktoś najweselszy zaśpiewał z całych płuc:
Wróbel warzy gościom alus,
Dam dam, dali dam,
Prosi ptaki na swój lamus.
Dam dam, dali dam — na swój lamus.
Poszedł wróbel z sową w taniec,
Dam dam, dali dam,
Odeptał jej mały palec,
Dam dam, dali dam — mały palec.
Sowa na sąd, wróbel na płot,
Dam dam, dali dam,
Sowę zjadł lis, a wróbla kot,
Dam dam, dali dam — a wróbla kot.
Ogólna wesołość zakończyła piosenkę. Jeden Marek się nie śmiał, jak i nie śpiewał. Zmęczony był, głodny, po trzech bezsennych nocach bolała go głowa, ręce i nogi po długiej pieszej wędrówce. Patrzył na swą zagrodę i rozmyślał, jak go ciotka nakarmi, napoi, jak potem legnie na posłanie i wypocznie choć godzin kilka przed kłopotliwem jutrem. Nazajutrz czekała go familijna scena w Skomontach, ale się jej nie lękał — niósł w zanadrzu gruby pugilares z zarobionemi na jeziorze pieniędzmi!
Dochodząc zaścianka, towarzysze pożegnali go i wyprzedzili. Przy wtórze radosnego skomlenia psów, wszedł na podwórze, spojrzał i stanął zdziwiony. W marzeniach jego nie było nikogo z tych, co tam siedzieli pod jego chatą i powitali wesoło jednozgodnym okrzykiem:
— No, przecie! Dobry wieczór!
Chwilę nic nie odrzekł. Z pod brwi zmęczone jego oczy błysnęły jakimś rzadkim wyrazem radości; w milczeniu uchylił kapelusza.
— Dobry wieczór! — odparł nareszcie, podchodząc.
Z głębi huczał bas Ragisa i piszczał dyszkancik panny Anety. Biegli oboje z powitaniem ulubieńca i powtarzali radośnie:
— No przecie, no przecie!