Strona:Maria Rodziewiczówna-Dewajtis (1911).djvu/140

Ta strona została przepisana.

On wyglądał jakiś ogłuszony i roztargniony. Hankę powitał ukłonem, Julkę chciał uścisnąć, Marwitza omal nie pocałował w rękę, o Irence jakby zapomniał, a na starych wcale nie zważał.
— Już od południa czekamy na pana — zaczęła szturm Julka — stryj koniecznie potrzebuje pana, choćby zaraz, najdalej jutro!
— Mój drogi — ozwała się Hanka — na miłość Boską chodź do Skomontów dziś jeszcze. Burza się tam gotuje na ciebie.
— A wiesz, że jurgijski młyn podruzgotała Dubissa? — wołał z daleka Ragis — koło poniosło o trzy mile! Jedź i wykupuj, bo pokradną!
— Mój Mareczku, moje dzieciątko — dobijała się staruszka swej kolei — pewnie nic nie jadłeś? Mam dla ciebie jagódki. Za chwilę wieczerza. Siądźże, spocznij.
— Przed wieczerzą i spoczynkiem, skocz-no do Wojnata. Podobno umiera i trzy razy przysyłał po ciebie.
Marek wciąż milczał. Opadnięto go ze wszech stron: Hanka trzymała jedną rękę, panna Aneta drugą, Ragis krzyczał w jedno ucho, Julka z drugiej strony prawiła o stryjowskim procesie, nawet lubiący spokój Marwitz wmieszał się do ogólnej wrzawy i czynił mu gorzkie wymówki, że go nie wziął ze sobą na połów.
Irenka tylko nie ruszała się z miejsca; odrzuciła głową i wpół przymkniętemi oczyma patrzała na tę grupę ludzi. Obejrzała każdą twarz, wreszcie spoczęła wzrokiem na Marku i wpatrywała się weń z natężeniem. Człowiek ten ponury, milczący, obojętny na wszystko, co nie było interesem, zajął ją od pierwszej rozmowy na kowieńskim dworcu. Słuchała chętnie, co o nim mówił Jazwigło, obserwowała go na każdym kroku. W dzień przyjazdu do Poświcia, gdy go ujrzała wśród tego obcego tłumu, zabiło jej serce, jak do kogoś swojego; przez tydzień obcowania przywykła doń; gdy odjechał, zrobiło się jej nudno i nieswojsko. Potem często odnajdywała przed oczyma jego olbrzymi wzrost, ostre, nieruchome rysy, rzadko spoglądający na kogo stalowy wzrok i ważkie, nigdy nie śmiejące się usta. Słyszała w uszach jego głuchy organ mowy i mimowoli myślała często o nim, czasem z gniewem, czasem z nieznaną ciekawością.
Teraz, po długiem niewidzeniu, odnajdywała ten sam chłód, tę samą posępność, i z przykrością prawie poczuła, że jej raz dragi złowieszczo zabiło serce.
A on, jak zwykle, nie patrzał na nią, prawie się nie przywitał: obojętny, z kamiennym spokojem słuchał tych różnorodnych próśb, nalegań, spraw, pretensyi i cierpliwie czekał, aż skończą.