Po chwili weszli na polanę. Wysunęła rękę z pod jego ramienia i rozejrzała wokoło.
— Musi to być ciekawa karta z naszych starych dziejów. Był tu zamek zapewne, to ruiny?
— Był.
— Czemuż nie został?
— Nie stało obrońców. Ot, tam kurhan po nich! — wskazał ręką.
— Tradycya pewnie żyje w okolicy. Niech mi pan opowie...
— Co tu opowiadać? Oni strzegli tego samego, co my teraz: ziemi i świątyni. Padli wszyscy. Wróg zajął ziemię, spalił zamek, zburzył świątynię. Ot i koniec!
— Praojcowie nasi pewnie tam leżą? — szepnęła, ogarniając kurhan wzrokiem. Oblicze jej powlekła powaga i żałość głęboka: jakieś wspomnienie zamąciło jej oczy. Usiadła na głazie Aleksoty i po chwili zadumy ozwala się smutna:
— Dziwna rzecz, jak mi ta polana przypomina dziecinne lata. Gdym pierwszy raz wyjrzała z kołyski, widziałam w oknie takiż ciemny las i na trzebieży niewielkiej naszą chatę z bierwion skleconą. Matka zawieszała kołyskę na gałęzi i pomagała ojcu przy karczunku. Musiała to być ciężka praca, bo postępowała nadzwyczaj powoli. Stan był dziki, pełen Indyan i zwierza; żyliśmy suszonem mięsem i korzeniami; wokoło nigdzie nie było osad, miast, ani białego człowieka.
Bydło nasze pożarły pantery i co nocy wokoło chaty słychać było okropne wycia i krzyki. Bardzo mi straszno było i często płakałam; wtedy ojciec brał mnie do siebie i zasypiałam w jego objęciu. Matka była wątła i kaszlała ciągle, ojciec często zapadał z trudu, głód nierzadko dokuczał, pomimo to nigdy oni nie skarżyli się i nie gniewali na siebie. Musieli kochać się nad wszystkie nieszczęścia, nad całą nędzę żywota! Pomimo wszystko byli szczęśliwi!
Kto wie? Po kilkunastu latach takiej pracy mieliby może miliony, jak Marwitzowie, osada byłaby podwaliną pięknego miasta, wrócilibyśmy do kraju! Inaczej się stało, jak i tu na tej polanie został tylko kurhan.
Umilkła. Dewajtis szemrał łagodnie, a od rzeki dolatywał plusk fali monotonny, tęskny. W ustroniu tem żyły tylko wspomnienia...
Marek zrazu słuchał dość obojętnie, potem zbliżył się, usiadł obok niej i ukradkiem spoglądał w uroczą twarzyczkę opowiadającej. Po ostrych jego rysach snuły się jakby smugi światła i głębokiego wrażenia.
— Pani była wtedy bardzo malutką? — rzekł z cicha.
— Miałam cztery lata zaledwie, ale takie chwile dziecku nawet ryją się w duszy. Pewnej nocy Indyanie nas
Strona:Maria Rodziewiczówna-Dewajtis (1911).djvu/144
Ta strona została przepisana.