jeśli zobaczysz na wodzie czerwoną pianę, to znak, żem zginął.«
Poszła tedy Egle, zabrawszy dzieci. Przyniosła w dom piękne dary, ale skąd szła, nie chciała powiedzieć i dzieciom zakazała. Więc bracia na pierwszą noc na stróżowanie koni poszli i wzięli z sobą najstarszego chłopca. Bili go i męczyli, ale on nic niewyznał. A na drugą noc wzięli młodszego, ale i ten milczał, jak skała, pomimo katowania. A na trzecią poprowadzili dziewczynkę, a ta ze strachu i bólu wyznała prawdę. Wzięli tedy, bracia ostre miecze, poszli nad jezioro i wołali: »Żaltis! Żaltis! Wyjdź do mnie!« A gdy uradowany wąż wypłynął, zasiekli go mieczem i wrócili do domu, nic nie mówiąc siostrze.
»A po tygodniu gościny zatęskniła Egle za mężem i pożegnała rodzinę, przyszła nad wodę i wołała wedle umowy, ale tylko piana czerwona wystąpiła na wierzch i nikt jej nie odpowiedział.
»Zapłakała Egle, że go opuściła, i w żałości nie dała się utulić ani ojcu, ani matce. Więc bogowie zmienili ją w ciemną jedlinę; starszego syna w dąb, młodszego w jesion, a dziewczynę w drżącą, podłą osikę.
»I długie lata widzieli ludzie tych drzew cztery pochylonych nad jeziorem, a jedlina gałężmi obejmowała wodę, i wciąż szumiała: »Żaltis! Żaltis! Żaltis!«
Umilkł Łukasz, ciężko westchnąwszy. Słuchający drzemali, ukołysani monotonną opowieścią. Znali ją wszyscy zapewne. Jeden Marek nie drzemał, ale też i nie słuchał. Duch jego daleko był, sądząc po oczach, po całej twarzy. Wpatrywał się uważnie w toń wodną, migotliwą i ruchu pełną, to znów w głowię ogniska oczy wlepiał, to po niebie gwiaździstem błądził wzrokiem bez blasku, takim, co, skupiony, w jakiś obraz myśli, nie widział przedmiotów wokoło. Śnił z otwartemi oczyma, on, dziki Marek Czertwan!...
Roiły mu się po głowie także pałace i skarby, ale nie z bajki, lecz rzeczywiste, otoczone łanami zbóż, gęstwinami lasów. Marzyły mu się piękne cugi i liberya, srebra, kobierce i kryształy, zbytek magnacki! Już go teraz nie zajmowała ani zagroda, ani młyny, ani Żwirble, ani złotodajne jezioro, które dawało mu setki: on chciał tysięcy; mogła go ta praca mrówcza uczynić bogatym za lat dziesięć, on chciał mieć dzisiaj miliony.
Ogarnęło go jakieś męczące uczucie niepokoju, gorączki i rozstroju. Chwilami rzeźwiał nieco, ruszał się żywo, to znów siadywał, jak martwy, nie słysząc i nie widząc nic, co się działo wkoło. Nie był to już jego spokój i chłód, niczem nie wzruszony: był to stan chorobliwy, cierpienie całego organizmu.
Towarzysze posnęli, on tylko czuwał i Gral. Mąż
Strona:Maria Rodziewiczówna-Dewajtis (1911).djvu/148
Ta strona została przepisana.