Marty, pomimo ślubu, śpiewał, jak przedtem, półgłosem żałosną pieśń o złej doli. Skarga nie schodziła nigdy z ust jego, i teraz, spostrzegłszy, że Marek nie śpi, zaczął opowiadać swe troski:
— Sądzenia Boskie grzech krzyżować — ozwał się, głową kiwając — doli nijakiej to nie da i życie zatruje! Nie z Boga to, ale z szatana takie zaślepienia bywają! Trza mi było iść precz; jeśli oczy pamiętały, oczy wydrzeć; jeśli serce pamiętało, serce podeptać! Grzech takie miłowanie okrutne, a jam na grzech nie patrzył. Za to mnie Bóg pokarał! Co mi przyszło? Żonę mam i nic mam! dom mam i nie mam! Zawiniłem musi być ciężko!
— Cudze winy bierzesz na siebie — odparł Marek — miłowanie nie grzech, tylko to gorzkie szczęście mało komu spokój da i uciechę, zawsze frasunek.
— Czyś ty kiedy mocno miłował? — zaryzykował Łukasz dziwne pytanie względem nieufnego i skrytego człowieka — po Marcie toś nie tęsknił, ani desperował!
— Kto wie, co za zębami się kryje? — odparł Marek przysłowiem.
— Za zębami ciężko kryć — westchnął Grał — człowiekowi lżej stanie, jak się wygada, poskarży. Żeby ciebie wielkie kochanie ogarnęło, tobyś nie mógł milczeć! Boga mi! Powiedziałbyś...
— Nie! — rzekł Czertwan stanowczo, po krótkim namyśle.
W tej chwili na drodze, daleko jeszcze, rozległ się tętent konia, cwałem puszczonego. Obadwaj podnieśli głowy. Marek, jakby go coś tknęło, powstał i wytężył w tamtą stronę wzrok i słuch. Bez żadnej racyi serce mu bić poczęło gwałtownie. Kto mógł jechać o tej porze konno? Nie szedł tu trakt, nie było nigdzie miasteczek.
Galop nie ustawał, zbliżał się co minuta; noc była bez księżyca, ale bardzo pogodna; tam, gdzie kończyły się zarośla, jeździec się ukazał; zamiast jechać drogą, skręcił na wygon, pędził prosto na blask ogniska.
— Kto to być może? — szepnął Łukasz, również zajęty.
Marek, zamiast odpowiedzi, skoczył naprzód: poznał z daleka swoją Białkę ze źrebakiem. Ktoś jechał do niego w nocy, cwałem...
Przeczucie jakiegoś nieszczęścia dodawało mu sił, przez grzązką łąkę biegł naprzeciw wysłańca. O sto kroków stanął.
— Kto to? — krzyknął.
— Asz esu, pone! (ja jestem, panie) — odparł zdyszany głos Grenisa.
— Czego ty tu?
Strona:Maria Rodziewiczówna-Dewajtis (1911).djvu/149
Ta strona została przepisana.