Strona:Maria Rodziewiczówna-Dewajtis (1911).djvu/151

Ta strona została przepisana.

zdjął go strach przed zbłądzeniem w pustce. W takim razie jeździłby do rana, nie mogąc się zoryentować.
Przypomniał sobie bajkę matczyną o upiorach, co czatują na ludzi w takich rozdrożach i wodzą w krąg błędny, nasyłają złudzenia, męczą do świtania. Machinalnie podniósł rękę do czoła i piersi; zaklęć, których go matka uczyła, dawno zapomniał, natomiast pacierz począł mruczeć...
Wtem klacz zaczęła zapadać w grzązką ziemię: byli w sąsiedztwie pierwszego strumienia. Obejrzał się; nie pamiętał, by tędy szedł kiedykolwiek, zapewne zjechał w bok ze ścieżki, co wiodła do brodu.
Nie było czasu się cofać, gwizdnął, poczciwe zwierzę rzuciło się odważnie naprzód, wprost, bez drogi!
Rzeczka płynęła w torfiastym gruncie, czarna i złowieszcza. Białka, wzdrygając się, skoczyła w wodę, muł sięgał jej kolan, chrapała dziko... Wybrnęła przecie, na stałym lądzie zatrzymała się minutę, zhasana, spieniona, drżąc z natężenia. Zwróciła głowę i wołała źrebaka. Odpowiedział jej słabo, jakby się skarżył. Marek trącił cugle niecierpliwie, klacz zasiekała, jak człowiek stroskany, i posłuszna już szła kłusem, dobywając reszty sił. O wiorstę za rzeką potknęła się pierwszy raz i jakby zawstydzona, podwoiła kroku. Chód jej było gorączkowy, nierówny. Marek czuł, że dygotała, jak w febrze. Ujechali mil parę; na wschodzie rozjaśniało się zaledwie.
— Hej, Białka! Hej! — zawołał, spojrzawszy w tę stronę.
Pędzili, bez drogi już na tę jasność: tam oto, na wschodzie, wróg był, co chciał wziąć biednemu pracownikowi jego otuchę, jego własność, jego skarb.
Gdy mu ta myśl przemykała pod czaszką, zgrzytał zębami, perły potu występowały na skronie, za piersi chwytała rozpacz. Pochylał się jeszcze niżej do łęku i podniecał klacz nieprzytomny. Byle prędzej! Byle dzień choć raz się spóźnił, dał mu pośpieszyć na porę, by ratować starego protoplastę[1] dąbrowy, co wieków tyle szumiał nad kochaną /mujdzią!
Drugi strumyk zaczerniał w wieńcu łozy. Białka zawahała się sekundę i skoczyła w wodę. Dzielne zwierzę! Steć żył wybiła się na skórę, z boków dymiła para; na brzeg wydobyła się z widocznym mozołem i znów zarżała.
— Daj mi tchnąć, panie! zdawała się prosić — daj spocząć! Służyłam ci, ile mocy, tyle mil.

Ale Marek na nic nie zważał. Na wschodzie jaśniało z każdą chwilą. Klacz potknęła się ciężko i upadła na kolana. Zerwał ją, uderzył cuglami; porwawszy się, rzuciła

  1. Protoplasta — przodek, praszczur.