członki ktoś rąbie, że drzewo skarży się na ból swem drżeniem i jękiem.
Na chwilę stracił pamięć. Co to było? Huragan! Żyd nagle zachrapał, znalazł się w powietrzu. Żelazne dłonie podniosły go w górę, wstrząsnęły, jak płachtą. Ciśnięty, jak kamień z procy, zatoczył krąg i padł ogłuszony o dziesięć kroków dalej, omdlały, bez ruchu.
Siekiera wypadła mu z dłoni, Marek ją chwycił, poskoczył do Żyda...
Co chciał robić, sam nie wiedział. Szał ćmił mu oczy, myśli i rozum, działał pod wrażeniem instynktu obrony, żalu i zemsty. Nie pamiętał nic!
Ten złodziej, oszust, leżał u jego stóp i charkał; niech ma ból za ból, krzywdę za krzywdę!
Podniósł siekierę... Bóg wie, coby się stało, gdyby w tej chwili ktoś go nie porwał za ramię. Było to tak niespodziane, że spuścił siekierę i obejrzał się, pewny, że drugi Żyd przybywa z pomocą.
Oczy jego, krwią zabiegłe, błyskające dziko z pod zsuniętych brwi, spotkały bystre, przejmujące źrenice Irenki. Stała tuż i ściskała go mocno za ramię, blada, zdyszana, przerażona okropnie!
— Co panu? — zawołała zdumionym głosem.
Milczał. Pierś mu pracowała, jak miech w kuźnicy, zęby błyskały z za warg; na czoło, potem zlane, wystąpiły żyły, jak sznury.
— Rzuć pan topór! Co się tu stało? Co panu zrobili ludzie? — pytała prędko, odciągając go na bok. Siekierę wyjęła mu sama z ręki.
Jeszcze milczał, ale przytomność wracała do oczu.
— Za co pan chciał mordować tego człowieka? opamiętaj się pan! — mówiła, drżąc cała.
Wzrokiem wskazał jej Dewajtisa, ślady żelaza na korze, jak świeże rany.
— Dąb pański rąbano? Kto pozwolił?
Mozolnie otworzył usta.
— Brat! — rzekł jedno słowo.
— Pan Witold? Bezprawnie? To broń się pan, ale nie w ten sposób. Tam moja łódka stoi u brzegu. Jedź pan do Poświcia, wezwij policyi i prawa. Są tam dla pana moje konie i służba. Jedź pan co najrychlej!
Oprzytomniał zupełnie. Krew ustąpiła z twarzy, ale się nie ruszał.
Zwiesił głowę, jak zawstydzony, i po chwili wyrzekł:
— Dziękuję pani. Troska mieściła się w duszy aż dotąd. Ale dziś miejsca jej nie stało. Gdyby nie pani, krewby tu pociekła.
Rzucił okiem na Żyda, otarł rękawem pot z czoła.
— Od północy pędziłem tu, aż mi koń padł, potem
Strona:Maria Rodziewiczówna-Dewajtis (1911).djvu/153
Ta strona została przepisana.