rad, jakbym derkacza ręką złapał. Lepsza jego troska, niż takie wesele! Ma się rozumieć, sprawimy jemu gody, ale inaksze!
— A jakie? — badała ciekawie, ale już z całą powagą.
— Za lat parę, jak w pierze porośnie! — prawił swobodnie, jakby mówił do kuma, czy panny Anety. — Z roboty wybrnie, ziemię spłaci i opatrzy, dom sobie założy. Wtedy w swaty pojedziemy! Stary Rymwid ma jedynaczkę, jak łanię, gospodarną, jak pszczoła, u Olechnowiczów są dwie córki, w Jurgiszkach on często przesiaduje: panienka dobra i bogobojna! Bogatej on nie chce, sam mi mówił onegdaj, to weźmie biedną, ale rozumną i dobrą. Ho, ho! Byle biedę odbyć i to nasłanie, Witolda!
Zamilkł na chwilę; w dymie fajki widział zapewne te gody wymarzone.
Irenka spuściła nizko głowę i gryzła w białych ząbkach żdżbło trawy.
Przez chwilę twarz jej spochmurniala, ale wnet wpół wyzywający, wpół rzewny uśmiech prześlizgnął się po delikatnych rysach.
Spojrzała na Ragisa lekko drwiącemi oczyma i wstała.
Słońce już zaszło wysoko. Z pogodnego rana dzień się zmienił na pochmurny. Wiatr dął silny od Dubissy, hucząc jak pobudka do burzy. Marka nie było.
— Może panience co trzeba? — zagadnął stary, także się podnosząc. — Deszcz za minutkę będzie, i coś na grzmoty się zabiera! Dobrze, żem wczoraj siano zebrał! Niech panienka śpieszy do domu przed ulewą!
Potrząsnęła głową przecząco. Obchodziła powoli polanę, za nią Ragis dreptał, gawędząc do drzew, chmur i swej psiarni.
— Co to? — zagadnęła, nagle zatrzymując się w miejscu.
Pod stopami miała jakby otwór zasypanej studni, bujnie zielskiem obrosły.
— A to lochy — objaśnił — podziemne drogi zamczyska! Mówią, że pod całą dąbrową ich pełno! Ale całkiem zasypane! Takich dziur jest kilka. Głębokie tam są kurytarze i aż do rzeki się ciągną!
— Chodził pan tam?
— Czy mi życie niemiłe? I czego? Na skarby się nie łakomię, i nikt ich tam nie znajdzie! Marek kiedyś, wyrostkiem będąc, łaził niecnota. Chciałem siec za to głupstwo. Nie znalazł ani złota, ani wina, o którem plotą, tylko gdzieś w załamie czaszkę ludzką i zardzewiałe toporzysko! Ledwie żyw się wydobył, tak tam duszno, i drugi raz nie chodził. Z naszych niktby się na taką wyprawę nie
Strona:Maria Rodziewiczówna-Dewajtis (1911).djvu/158
Ta strona została przepisana.