naraził, chyba on jeden! Niech panienka nie zagląda! Fe! Jeszcze nietoperz wyleci, a ziemia może się osunąć...
W powietrzu robiło się coraz niespokojniej. W oddali huczały grzmoty.
Nagle psy Ragisa podniosły hałas i rzuciły się naprzód na dziwaczną postać, która się ukazała z gęstwiny. Był to Marwitz w gumowym płaszczu i ceratowym kapeluszu, dźwigający w ręku parasol, szal i jakieś białe zawiniątko.
Spostrzegłszy Irenkę, zaczął machać rękoma, jak majak staroświeckiego telegrafu.
— Skądeś się wziął? Domyśliłeś się, gdzie jestem? — zawołała.
— Czertwan powiedział! — odparł zasapany. — Konie wziął i poleciał; jak waryat! Nic a nic nie rozumiem, co się tu dzieje?
— Sprzedano mu bezprawnie las! Żyd rąbie!
— Zlynczować go! — zadecydował z całem przejęciem...
— Tu nie doszli do tej amerykańskiej sprawiedliwości. Co ty niesiesz?
— Okrycie dla ciebie i śniadanie.
Usiedli pod dębem. Ragis przypatrywał się z daleka. O ile czuł sympatyę dla dzielnie wyglądającej dziewczyny, o tyle nie znosił chuderlawego Amerykanina.
— Strach w konopie! — mruczał do siebie.
Irenka otworzyła białe zawiniątko. Ukazała się butelka wina, kawał pasztetu i cukierki. Było to śniadanie pomysłu Clarka!
Sięgnęła żywo po flaszkę i kieliszek, poskoczyla do starego, nalała pełną czarkę i podała mu ją z serdecznem spojrzeniem.
Wypił, wąsy otarł i aż się oblizał.
— Orwidowski maślacz[1] stuletni. Ot mi trunek! Dziękuję panience! Aż mnie po kościach mniej łamie! Oho, ho!
Zaprosiła go wdzięcznym ruchem do zaimprowizowanego stołu na głazie.
Zasiedli we troje do śniadania. Jedli spiesznie, bo deszcz zaczynał padać.
— Zmoknie panienka! — frasował się stary — a Marwitz dodawał:
— Wracaj, Iry! Jeśli chcesz, ja cię tu zastąpię, choć, słowo daję, nie wiem, czego tu siedzimy?
— Dla rozmaitości, my dear[2] — odpowiedziała ze śmiechem, nie troszcząc się o burzę. Nakarmiła pasz-