Aż wreszcie uciszył się zaścianek, skupiło życie po izbach i podwórzach, gdzieniegdzie ozwały się tony skrzypiec i fujarki, śmiechy młodzieży, gwar, nawoływania, a bociany wstawały na gniazdach i jak kaznodzieje prawiły coś tej rzeszy ludzkiej...
Najciszej było w zagrodzie starego Piotra Wojnata, znacznej wśród innych dobrobytem i zamożnością. Czworo osób obsiadło stół, na którym dymiła wieczerza w wielkich polewanych misach, woń cebuli i świeżego chleba roztaczając na całą izbę. Gospodarz siedział w rogu, między dwoma oknami, w siwej kapocie, suchy, zgięty w kabłąk starzec. Wodził powoli łyżkę do ust i powoli, gderliwym tonem wiódł rozmowę z sąsiadem na prawo.
Był to średniego wzrostu młodzian ciemnowłosy, mizerny, ubrany, jak Wojnat, w strój zaścianka, na pół chłopski, na pół szlachecki.
Opowiadał coś w przerwach jedzenia smętnym, cichym głosem; wyglądał zalękły, zgnębiony, oczy tylko podnosił co chwila i spoglądał niewiadomo: w okno, czy na siedzących naprzeciw.
Tamci nie odzywali się wcale. Dziewczyna złotowłosa, rumiana, zwracała profil do światła i, przechylając się za otwarte okno, obrywała swawolnie purpurowe owoce z wiśni, rosnącej pod samą ścianą. Na kolanach trzymała kapelusz męski i za tasiemkę nawlekała wianeczek z wiśni, uśmiechając się do swej psoty.
Siedzący obok niej młody człowiek przypatrywał się jej rękom opalonym, ale zgrabnym, czasem głowę jej i ładne rysy objął wzrokiem i milczał. Olbrzymiego był wzrostu i ubrany z pańska w cienkie, ciemne sukno; w mroku siedział, zgarbiony, a długie, spadające na czoło włosy zakrywały mu połowę twarzy
Niekiedy dziewczyna, znudzona tą milczącą obserwacyą, rzucała mu owoc dojrzały. Wtedy z pod jasnej grzywy strzelało coś niby iskra w jej błękitne oczy i znowu gasło. Wiśnię brał w opalone dłonie i nie jadł, jakby żartował.
Jedzenie znikało ze stołu. Nareszcie stara sługa sprzątnęła resztki, meżczyżni dobyli fajki, i gospodarz raz pierwszy zwrócił się do milczącego biesiadnika.
— A nie masz tam czasem zagranicznego tytuniu, gościńca dla wuja?
— Zagranicą gorszy palą! — odparł zagadnięty, pomimo to dobywając z kieszeni wzorzysty, skórzany woreczek.
Stary kościste palce zanurzył weń i, napychając fajkę, mruczał:
— Familijne skąpstwo Czertwanów. Woli ząb wyrwać, niż grosz wydać! At!
Dziewczyna odęła usta żałośnie.
Strona:Maria Rodziewiczówna-Dewajtis (1911).djvu/16
Ta strona została skorygowana.