Strona:Maria Rodziewiczówna-Dewajtis (1911).djvu/160

Ta strona została przepisana.

tetem Margasa, otuliła się w szal i spokojnie wyglądała ulewy.
— Gdzie ten Marek marudzi? — burczał Ragis.
Deszcz począł padać strumieniem. Gromy biły coraz cześciej, wicher dął szczyty dębów. Schronili się wszyscy pod opiekuńcze konary Dewajtisa, chmury zbiły się w czarną oponę. Co chwila rozdzierał je wąż błyskawic.
— Zmokniesz, Iry! — wołał Marwitz, daremnie starając się utrzymać parasol.
— Już zmokłam! — uspokajała go wesoło. — Patrz, co to za wspaniały widok...
— Ja miłuję nadewszystko spokój!... — skarżył się żałośnie.
— Może choć Żyda ubije! — pocieszał się Ragis po każdym piorunie. — Ale gdzież ten Marek?
Marek dopiął swego. Poświcki koń doniósł go do miasteczka. Pieniądz zelektryzował[1] potrzebną mu pomoc. Wracał pocztą z urzędnikami policyjnymi, ile koń wystarczy. Przedstawiciele porządku, zmokli trochę, pokrzepili się w jurgiskiej gospodzie i, cali przejęci ważnością swej roli, stanęli na miejscu. Tam, na skraju dąbrowy, leżało dziesięć ściętych drzew, siedziała gromadka drwali, opodal młodzież z zaścianka, w środku Żyd przedsiębiorca, rwąc włosy, złorzecząc, i zachęcając swych robotników.
Widział, że interes przegrał. Wściekał się w bezsilnym gniewie...
Burza już przeszła. Nad dąbrową rozpoczęła się inna wśród ludzi.
Urzędnicy położyli areszt na lesie — na mocy oświadczenia Marka. Sprzedający nie był jedynym dziedzicem, nie miał prawa rozporządzać wspólną własnością.
Spisano protokół, zabroniono dalszego wyrębu, rozpędzono robotników.
Na placu boju został Żyd, Marek i policya, kończąca raport.
— Nu, co to będzie? — zagadnął kupiec ponuro i wyzywająco — tu był gwałt, mnie pobili, ja skargę wnoszę! Ja dał pieniądze, oddajcie pieniądze!
— Ja nie brałem! — odparł Marek.
— Nu, wasz brat brał! Co to będzie? To gwałt! rozbój! awantura!
Urzędnicy zakończyli swe czynności. Półgłosem, na uboczu, porozumieli się z Czertwanem i odjechali, gwiżdżąc, widocznie radzi ze spełnienia obowiązków. Marek podziękował szlachcie za odsiecz, spytał się o Ragisa i ruszył ku polance. Żyd szedł za nim.

— Ja swoich pieniędzy nie daruję! Albo las, albo ka-

  1. Zelektryzować — tu: podnieść na nogi.