pitał oddajcie! Ja wam mówię, oddajcie! Przeczytajcie kontrakt: zapłaciłem dziesięć tysięcy rubli gotówką. Ja ich nie daruję!
Marek milczał, jak głaz. Może nie słuchał.
— Nu, panie, po co swary? Ja panu dopłacę jeszcze dziesięć! Oddajcie las; więcej daję niż warto! Poco proces i awantura? — kusił ryży, zmieniając ton z zuchwałego na pokorny.
Drugie milczenie. Żyd dyszał, jak w ciężkiej walce. Spróbował najdzielniejszego sposobu.
— Panie, u mnie jest na piętnaście tysięcy weksli waszego brata; ja wam oddam wszystkie za ten las. Płacę na wagę złota. Róbcie zgodę!
Przez gałęzie świeciło słońce z polany. Marek oczy tam utkwił i kroku przyśpieszył. Żyd wpadł w szał. Cera mu sczerniała, oczy zaszły złowieszczym wyrazem, zaszedł mu drogę.
— Nie chce pan? — wymówił ponuro — będzie proces! Nu, wasza wola, ale pamiętajcie, żebyście nie pożałowali! Ja więcej prosić nie będę!
Młody człowiek zmarszczył brwi, ruchem ręki usunął go ze ścieżki.
— Z drogi, gadzino! — zamruczał — idź, kąsaj, gryź, ale lasu tego nie dostaniesz za miliony. On mój był, jest i będzie! Zapamiętaj!
— Nu, zapamiętam! — odparł Żyd, zatrzymując się w miejscu.
Na polance już dostrzeżono wracającego. Powstali wszyscy troje, i tym razem Irenka pierwsza doń podeszła.
— A co? — zawołała — gdzież policya?
— Już odjechała! A pani tutaj burzę przebyła? Czy się godziło? Zmoknąć, zziębnąć, i po co? — rzekł z cicha.
— Nie gorzej niż pan zmokłam, a po co? Ot, tak mi się podobało. Już nie rąbią?
— Nie, wszystko spokojnie. Och, chrzestny tutaj i pan Marwitz!
— Strzegliśmy wspólnie pańskiego drzewa. Cóż pan robi dalej?
— Natychmiast jadę do Kowna.
Ragis podszedł i z daleka już wołał:
— Gdzie Białka?
Marek reka machnał.
— Nie troszcz się o nią — rzekł posępnie. — Za Lejką mi padła dziś w nocy.
— Żywot z niej wyparłeś? Ach, szkoda, szkoda!... A źrebak?
— Nie wiem, co się z nim stało. Może też padł.
Strona:Maria Rodziewiczówna-Dewajtis (1911).djvu/161
Ta strona została przepisana.