czną drogą ruszył w stronę Poświcia. Księżyc w pełni wypłynął na pogodne niebo i ciekawie w twarz mu zaglądał. Wędrowiec, jakby się wstydził światła, nasunął na oczy czapkę i krył się w cień drzew i krzaków, otaczających drożynę. Na szelest każdy nadstawiał ucha nieufnie; szedł, jak złodziej. Im bliżej dworu, tem krok jego stawał się żywszy, ruch każdy ostrożniejszy, kilka razy stanął i jakby zwrócić się miał, jednakże po chwili namysłu dążył dalej. Silniejsza snać nad zastanowienie była to chęć, co go niosła w tę stronę, nie do domu, w noc głuchą.
U parkanu ogrodowego zatrzymał się znowu. Cień drzew okrył go zupełnie. Uchylił czapki i otarł pot z czoła. Przez tę sekunde księżyc zaspokoił swą ciekawość, bo zajrzał w posępne oczy Marka Czertwana i musnął srebrną jasnością jego ciemne, ostre rysy.
Czego on tu chciał, w tem znienawidzonem przez się Poświciu? Nie potrzebował tu wracać, jak niegdyś: miał swą zagrodę, był wolny.
Łukasz Gral, gdyby go spotkał z tym wyrazem niepokoju i tęsknoty, z jakim szedł, mógłby powtórzyć to, co on mu mówił na utyskiwania: »Masz, czego chciałeś!« Ale Łukasza nie było, a słabość i cierpienie cichego Żmujdzina widziała tylko noc, jak on, milcząca, i słyszał chyba Bóg wielki w cichej modlitwie o ratunek.
Los człowieczy nieubłagany jest i mściwy. Pokarał Marka tem Poświciem właśnie, gdzie tak często narzekał, skąd się tak wydzierał. Zawracał go tam teraz nie mus i nie niewola, ale jakaś gorzka, nieprzeparta chęć. Los się naigrawał z oporu, z dumy, z zaciętości; jak zmora, prześladował go i dniem, i nocą, gnał osłabłego z powrotem na miejsce dawnego wygnania.
»Jak pokutę, przyjąłeś ojcowską spuściznę i narzekałeś. Idżźe teraz sam, bo bez pokuty tej żyć już nie potrafisz.«
Stojący u parkanu słyszał to ciągle. Myśl ta rozpaliła mu gorączką zimne oczy, przeciągnęła kurczem bezustannej walki usta i czoło. Cierpiał, jak potępieniec, z dnia na dzień tracąc dawne pragnienia, cele, opuszczając obowiązki.
Dziś, w powrocie z Kowna, o milę od domu, gdzie tydzień był nieobecny, nie pokonał pokusy. Poszedł, niepomny, że za rzeką praca go czeka i tysiące zaległych interesów. On, co się nikogo nie bał i nie wstydził, krył się, jak złodziej; on, co błogosławił niebu, gdy otworzyła mu się raz ostatni poświcka brama, wracał nocą, przez parkan.
Okropna zemsta losu!
Znowu pobuntowały się w nim resztki dumy i siły woli — napróżno!
Strona:Maria Rodziewiczówna-Dewajtis (1911).djvu/163
Ta strona została przepisana.