Strona:Maria Rodziewiczówna-Dewajtis (1911).djvu/164

Ta strona została przepisana.

Zamiast się oglądać, przesadził sztachety, znalazł się w parku.
Brytany, posłyszawszy szelest, nadbiegły; stróż gdzieś gwizdał, śpiesząc im z pomocą. Co będzie, gdy go zobaczy o tej porze? Krew oblała mu skronie żarem wstydu i upokorzenia, pomimo to szedł ku domowi, kryjąc się w najbujniejszą gęstwinę.
Szczęściem psy go poznały i powitawszy odeszły; stróż, może lękając się czarnej gąszczy, zawrócił też w przeciwną stronę.
Odetchnął.
Przecie on nie szedł tu kraść i krzywdzić, czegóż się lękał i wstydził?
W domu ciemno już było. Na górze tylko świeciło się w mieszkaniu Marwitza i na dole w sypialni.
Okno było otwarte, wiatr letni uchylał firankę, pod oknem stała lipa rosochata.
Można było łatwo zajrzeć do pokoju. Ale Marek nie szedł krzywdzić i kraść, z daleka stanął, ręce założył na piersi, głowe oparł o drzewo i patrzał na to światło, ciężko oddychając. Los zaprowadził go, dokąd chciał, i rzucił na mękę i gorycz. A męka to musiała być ciężka, bo aż zbladł, a gorycz musiała być straszna, bo aż się ugiął i oczy przymknął, a wargi mu się poruszały słowami, o których nigdy ludzie się nie dowiedzą.
Ciemny, smukły cień przesuwał się w świetle. Irenka Orwidówna rozbierała się, spokojna o to okno i samotność swą sierocą.
On stał ciągle i patrzał. Nic więcej nie pragnął, tylko tu pozostać z bólem swym i rozkoszą. Dwa te uczucia splotły się w jedno; nie wiedział, w czem było gorsze nieszczęście i troska.
Nagle światło zgasło. Wzdrygnął się, rozplótł ręce, zwiesił głowę i zawrócił z powrotem powoli. Róże tu pachniały piękniej, księżyc jaśniej świecił, nie chciało mu się odchodzić. Nad Dubissą zaledwie oprzytomniał, bo tu już zaczynała się myśl o ukryciu tego wybryku. Należało zniknąć bez śladu. Wziął tedy łódkę najgorszą, kawał deski za wiosło i cicho odpłynął. Rzeka zacierała znak wszelki, głuszyła szelest czółna. Na drugim brzegu wyskoczył, deskę z łodzią puścił na fale, sam zniknął.
Teraz, oprzytomniawszy, biegł kłusem, układając bajkę na zapytanie Ragisa, skąd przychodzi pieszo o tej porze. Raz pierwszy w życiu nie powitał Dewajtisa, nadłożył parę wiorst drogi na szlak od promu, i już na tem legalnem miejscu zwolnił kroku. Tu mógł go każdy spotkać.
Ale noc zapadła i nikt się nie ruszał. Drugie kury śpiewały w Saudwilach, gdy wkroczył w ulicę. Obojętnie