Pies w odpowiedzi zawrócił do zaścianka. Prowadził pana. Idąc za nim Marek, doszedł chaty Grala, i już bez namysłu otworzył furtkę. Na skrzyp wrót, w chacie się zaruszono, ktoś wyszedł naprzeciw niego.
— Kto tam? — spytał cicho glos Ragisa, dziwnie zmieniony.
— Ja! — odparł już po swojemu spokojnie.
— Skąd idziesz?
— Z pogorzeli. Zdrowiście wszyscy?
— Nie, synku!... Gral umiera — szepnął stary przez łzy...
— Umiera? Co mu takiego?.
— Ratował chatę, wpadł pod belki, potłukł się i poparzył. Trzeci dzień dogorywa, tylko co pleban odjechał!... Chodź!.
Weszli. W izdebce pod świętym obrazkiem smutny chłopak leżał, cały w ranach, zmieniony do niepoznania. Nad nim we łzach siedziała Marta z panną Anetą, dalej kilku kolegów z zaścianka.
Dziwna rzecz! Przez całe życie Łukasz skarżył się i smucił; teraz, wobec śmierci tak blizkiej, pomimo cierpienia, leżał cichy i uśmiechał się.
Marta klęczała obok posiania, rękę wsunęła mu pod głowę, łkanie rozdzierało jej piersi. A on się uśmiechał przez swe rany i trud przedśmiertny, jakby go dopiero teraz nic nie bolało i nic smuciło.
Panna Aneta zgarbiona, znękana nie szukała już w ziołach i maściach ratunku, a Gral o nic nie prosił: ani o lek, ani o wodę, w twarz Marty patrzał z jasnością w oczach niebywałą i uśmiechał się pogodnie. Na widok Marka ręką poruszył: wzywał go bliżej.
Olbrzym pochylił się nad nim.
— Miłosierdzia nad samym sobą nie miałeś, Łukaszu — rzekł wzruszony.
Umierający potrząsnął głową.
— Nie, nie! — zaprzeczył — Bóg chciał. Twoje pieniądze u chrzestnego, oddałem. Dziękuję ci za wszystko, coś zrobił. Jam rad, och, rad!
Znowu na Martę oczy zwrócił i dodał ciszej, jakby do siebie:
— Żebyś wiedział, jak mi dobrze... jak dobrze... dobrze!
Zasunęły się powieki. Uśmiech został i na zawsze już zastygł na rysach.
Ragis odmówił pacierz, westchnął i wywołał Marka na podwórze.
— Żyd w więzieniu! — rzekł — złapał go Grenis z twoim psem!
— Kiedyż się to stało?
Strona:Maria Rodziewiczówna-Dewajtis (1911).djvu/166
Ta strona została przepisana.