— Pożar? We czwartek, na drugi dzień po tej awanturze. Ja byłem na Żwirblach, panna Aneta na plebanii, odwoziła kóścielną bieliznę z prania, Grenis grabił siano za ogrodem, i, jak się pokazało, zasnął. Margasa zostawiłem na straży w stancyi i sam poszedłem do roboty. Raptem dym buchnął, potem płomienie. Rzuciliśmy się wszyscy, zaściankowi za mną; sądny dzień! O włos nie zajęła się zagroda Wojnata, ale wiatr gnał w pole, uratowali. Gral właśnie od jeziora wracał; jak ćma, lazł w ogień, wyrzucił kuferek panny Anety i obrazek święty, potem go belki przywaliły; dobyliśmy zduszonego! Ledwie ocucili, i ot, na nic!
Pochylił głowy żałośnie.
— I bydło zgorzało? — zagadnął Marek.
— Tylko cielęta; woły i konie na paszy były, a źrebaka to własnoręcznie uratowała poświcka panienka z Julką.
— Była panna Orwidówna? — wyjąkał Marek.
— Był, kto żyw: i Hanka nawet, choć jej matka nie puszczała, i Sawgard z parobkami, i chłopi ze Skomontów. Było komu ratować, i woda o krok, cóż, kiedy zbrodniarz podpalił w czterech miejscach, a tu co? słoma i smolne drzewo! Cztery godziny czasu i po wszystkiem!
Marek otworzył usta, zająknął się i zamilkł.
Z chaty wyszła panna Aneta i zbliżyła się do nich.
— Odstąpiłam tej biednej, żeby cię przywitać, moje dziecko kochane! — rzekła, obejmując schyloną głowę młodego. — Nie upadaj na duchu! Gorzej temu, co podpalał! Nie minie go sąd ludzki i Boski, a ty znowu odbudujesz! Kogo Bóg chce koronować, tego wpierw biczuje. Zobaczysz, rychło ci koniec troski nastanie! Byle zdzierżeć w milczeniu i w spokoju. A dziękuj Bogu. żeś nie stracił nikogo drogiego, jak ta oto kobieta!
— Ja, ciotko, niczyjem kochaniem nie poniewieram, jak ona! Słusznie płacze, tylko się opamiętała zapóżno! Gral szczęśliwy, szedł, jak na gody! Gorzej żyć!
Złożyła ręce, jak do modlitwy.
— Mój chłopcze kochany, moje ty dziecko biedne, tylko tę niedolę jeszcze znieś, tylko ten raz jeszcze wytrzymaj! To już ostatnia Boża próba. Rychło odpoczniesz!
— Daj Boże, jak Gral! — zamruczał ponuro.
— Milcz, chłopcze, nie blużnij! — wtrącił Ragis. — Nie takie my klęski z twoim ojcem przeżyliśmy, a wytrwali! Poczekaj ranka, opamiętaj się!
— Jam spokojny, tylko już widzę, że niczego się nie dokołaczę... Poczekam ranka i pójdę do pracy. Ciocia mówi, że to ostatnia troska? oj, nie! Słyszałem w Kownie, że mnie Witold pozwał na sąd obywatelski. Wręczyli mi pa-
Strona:Maria Rodziewiczówna-Dewajtis (1911).djvu/167
Ta strona została przepisana.