wiska! Naturalnie, cytuję[1] nie swoje słowa. Ładne widowisko, niema co mówić! Kupa rumowisk z takiej pracy a tu z człowieka w sile wieku garść próchna! Widowisko istotne!
Aż pokraśniała poczciwa dziewczyna i mówiła po chwili dalej:
— Panna Orwid mówiła mi, że zasnąć nie może. Szlachetna to dusza! Choć nie płacze, ale znać, że dotknięta mocno pańską niedolą. Nawet pan Marwitz chodzi osowiały. Stracił w pożarze faworyty i skórę na rękach. Ratował dla Hanki szpaka i kosa.
— I pani uratowała źrebaka! — wtrącił, nie przestając roboty.
— Nie ja sama. Panna Irena posłyszała rżenie w stajence. Zapomniano o nim. Otworzyłyśmy drzwi, nie chciał wychodzić; poszłyśmy tedy do środka i siłą go wydostałyśmy. Potem zaraz budynek się zawalił. Najlepiej sprawił się ten ospowaty parobek. Żyda złapał, jak się przekradał ogrodami. Znaleziono przy nim butelkę nafty, zapałki i gałgany. Wyznał ze strachu, że mu kupiec leśny dał za tę robotę dziesięć rubli. Wtedy to, panie, nastała okropna scena. Nie widziałam nigdy takiego przeistoczenia w jednej chwili, jak na twarzy pana Marwitza i owego parobka. Jeden zzieleniał i ochrypłym głosem wołał: lynch, lynch![2] a chłop tak się rozwścieklił, że wlókł Żyda prosto w ogień. Zęby wyszczerzył, oczy mu zaszły krwią, i krew, zdawało się, wytryśnie mu z każdej blizny po ospie! Żeby nie Hanka, wymierzonoby doraźnie sprawiedliwość, ale ona zaczęła błagać pana Marwitza i wołać pana Ragisa! Czterech ludzi ledwie wydarło ofiarę z rąk parobka. Potem nic już robić nie chciał: siadł i płakał, jak bóbr!
— Czemu tego nie powstrzymali? — zauważył z goryczą, wskazując głową umarłego.
Julka obejrzała się ostrożnie i zniżyła głos:
— Mnie się zdaje, że on sam śmierci szukał, bo można było jeszcze wyskoczyć, gdy belki zaczęły trzeszczeć. Powiadają, że on oddawna czekał okazyi. Kto wie?
— Kto wie?... — powtórzył Marek, biorąc w rękę piłę.
Przypasowali deski, zaczęli je zbijać. Młoty stukały monotonnie, z cicha.
— Pan i stolarz? — zauważyła Julka.
— Za młodu z ochoty się poduczyłem i dobrze, bo to stary zwyczaj, żeby umarłemu nie obcy, bez najbliżsi klecili trumnę. On rodziny nie ma.