— Swój lepiej zrobi, wygodniej pościele! — zauważył Downar.
— A gdzież żona?
— Płacze — rzekł lakonicznie Marek.
Młody szlachcic znowu się wmieszał do rozmowy:
— Za życia on płakał, a ona się śmiała, a śmierć to wszystko obraca na opak.
Wtem turkot się rozległ na ulicy. Spojrzeli wszyscy. Z malutkiego powoziku, założonego parą ślicznych koni, wysiadła Irenka Orwidówna, sama, bez Clarka. Czarno była ubrana i dużo bledsza, niż zwykle. Julka, Ragis i panna Aneta rzuciły się żywo na jej spotkanie; jeden Marek się nie ruszył i tylko, gdy przechodziła, ukłonił się głęboko. Weszli za nią wszyscy do zwłok i w tejże chwili Downar rzekł:
— A gdzie to, Czertwanie, bijecie ten ćwiek? Toż tam już dwa wbite?
Po dość długiej modlitwie wyszli wszyscy i otoczyli kołem Marka. Irenka popatrzała na trumnę i rzekła:
— Wstyd panu, panie Czertwan! Ten, co tam leży, uśmiechnięty jakiś, wesół, daleko pogodniejszy od pana!
— Uśmiecha się! — pokiwała głową panna Aneta — jest racya, moja śliczna panienko! Duszę jego anielską Bóg za pokutę włożył w nędzne ciało, więc ciągle się skarżyła i płakała... A wychodząc na swobodę, z radości musnęła po licach skrzydłem, i ot po niej znak taki jasny pozostał.
Na to określenie Julka uśmiechnęła się mimowoli. Downar otworzył szeroko usta i oczy, Ragis ramionami ruszył. Tylko Marek niczem nie objawił wrażenia, a Irenka zauważyła:
— Jabym rada zobaczyć to u pana Czertwana przed śmiercią jeszcze... Ejże! mnie się zdaje, że pan powinien weseleć i rość po każdej biedzie...
— Tak to i będzie! — potwierdziła ciotka. — Jeszcze on urośnie, nad wszystkich wyrośnie! Będzie możny pan, i wielki, i szczęśliwy! Dola buduje się na klęskach!
Coraz więcej ludu napływało. Kobiety zaczęły zawodzić, wedle obyczaju; ścisk się robił na podwórzu.
— Chodźmy stąd — rzekła Julka — trumna prawie gotowa. Zabiorę pana Marka, stryj mnie z tem przysłał, Może pan tymczasem przyjmie na plebanii gościnę. To, co ocalało w pożarze, już tam zwieziono. Chodźmy!
Ostatnie ćwieki wbito w deski; ukończyli cieśle swe dzieło i ustawili pod ścianą.
— Dziękuję pani! — rzekł Marek — nie czas gościć. Pogorzelisko trzeba uprzątnąć, za drzewem się obejrzeć, na jezioro wieczorem pojechać. Chrzestny niech — idzie do proboszcza o pogrzeb się umówić i wypocząć nieco.
Strona:Maria Rodziewiczówna-Dewajtis (1911).djvu/171
Ta strona została przepisana.