czasu? Chciałabym poprosić panią ze sobą dla walnej narady.
— Służę pani, i owszem! — odparła studentka.
Ragis je przeprowadził. Wsiadły obie.
— Do zobaczenia, panie Marku! — pożegnała pozostałego opodal Julka.
Irenka odwróciła oczy w przeciwną stronę i nic się nie odezwała.
Konie ruszyły; za osadą, około kapliczki z figurą świętego, stał tłum wieśniaków, który coraz się zwiększał; widać było stroje ze Skomontów i z Poświcia, zmieszane w barwną mozajkę[1], jak na kiermaszu[2]. Odświętnie ubrani, sama snać starszyzna, zbierali się w gromadki i radzili żywo. Przez całą drogę spotykali co krok opóźnionych; dążyli, jak na wiec jaki, pod figurę.
— Co to się stało? Meeting?[3] — zauważyła Amerykanka.
— Pewnie do stryja ze sporem o granicę — odparła Julka — jest to ich najwyższy trybunał![4]. Słuchają lepiej, niż wyroków senatu. O, dobry to lud i nawskroś zdrowy jeszcze. I ja z tego rodu pochodzę. Dziad miał chatę w Saudwilach i grunt, i mój brat marzył wrócić do niej, skończywszy nauki. Gdy umarł, stryj z ojcem oddali ziemię na szkółkę. Została chata i ogród. Jak wrócę z patentem, zamiast brata, to w niej osiędę!... Ale ja baję, a pani ma interes do mnie...
— Nawet ważny! Cóż panie robią z Marwitzem? Człowiek oszalał za panną Anną! Jestem udręczona jego wzdychaniami; jest to całe morze sentymentu![5] Jakże się to skończy? Ulokuje[6] nareszcie ten legendowy pierścionek i poczciwe serce?...
— Pierścionek, który pani odrzuciła, jak nam z całą szczerością opowiadał.
— Gdybym zdołała wykrzesać z siebie choć odrobinę uczucia dla niego, niezawodniebym przyjęła, bo człowiek to nieposzlakowanej prawości, dobroci, inteligencyi i pracy, pomimo koślawego pozoru. Alem ja tam w Ameryce zostać nie chciała, przez pamięć ojcowskiej woli, i nie kochałam go.
— A Hanka do Ameryki za nim nie pojedzie, choć, sądzę, że go trochę zaczyna lubić...
— Zaczyna? Chwała Bogu! To już wiele!
— Po drugie, nie zerwie studyów, raz rozpoczętych; po trzecie, nie pójdzie za innowiercę! Żeby pan Marwitz