czekał trzy lata i zmienił wyznanie, to możeby się zgodziła przyjąć ów niefortunny[1] pierścień!
— Istotnie, dużo przeszkód! Muszę go wyprawić za ocean i napisać do ojca. Skarb ten polecił mi pan Marwitz tak usilnie, jakby to był pakunek szkła! Ładnie się wykierował! Wróci okiereszowany i nadtłuczony. Ale to chyba nie moja wina...
— Zapewne i nie Hanki!...
— Temu wszystkiemu winne tylko pszczoły panny Anety! Pamięta pani?
Obydwie zaśmiały się na wspomnienie zabawnej sceny.
— Kiedy panie wracają do Paryża? — zagadnęła Irenka.
— Wyjeżdżamy pojutrze! Za tydzień otwarcie kursów!
— Szkoda mi pań bardzo. Stracę jedyne towarzystwo!
— Bywa pani w Skomontach?
— Tylko dla Clarka zrobiłam to ustępstwo, a on razem z wyjazdem pań straci interes odwiedzin. Nie mogę tam bywać, bo nie cierpię dwulicowej roli!
— Poznała pani Janiszewskie?
— Smutna perspektywa. Babka stęka, a wnuczka coraz posepniejsza i chudsza. Czy pani nie ma innej pociechy?
— Ma pani pana Czertwana.
— Mam go dosyć! Wolę nie widzieć i nie irytować się!
Julka poruszyła głową zdziwiona.
— I pani na niego, jak wszyscy! Dziwny los! Cały świat albo go się boi, albo nie lubi i obchodzi z daleka.
— A pani?
— Ja jedna mu wierną zostanę. Stara to przyjaźń i nigdy nie zawiedziona! Jest to człowiek bez skazy i słabości.
— Właśnie dlatego nieznośny. Brak mu kilku skaz i choć jednej słabości. Byłby trochę pokorniejszy i dostępny.
Julka zaśmiała się wesoło.
— Czego się pani śmieje? — spytała Irenka.
— Bo z tego pani określenia wnoszę, że pani te kwestyę[2] traktuje nie objektywnie[3], jak ja, ale subiektywnie[4]. Dlatego w sądzie o panu Czertwanie nigdy się nie zgodzimy.
Irenka pokraśniała nieco.