— Ma pani słuszność! — potwierdziła z całą szczerością. — Najgorzej to mnie gniewa, że i on wszystko traktuje objektywnie.
— Oj! coś mi się zdaje, że pani się myli! Ja w nim widzę wielką zmianę od pewnego czasu. Bardzo to podobne do owej słabości, której brak zarzuca mu pani. Ja mam oczy przyszłego doktora i prorokuję, że z tej skazy urośnie mu śmiertelna choroba i ciężka wada serca!
— Tegobym tylko chciała! — rzekła wesoło Irena.
Powóz stanął przed poświckim gankiem. Naprzeciw nich wyszedł Marwitz skrzywiony, żując w ustach resztki cygara. Na widok Julki poszukał kogoś jeszcze oczyma i westchnął, jak wieloryb.
— Cóż porabiałeś, Clarke?
— Złowiłem cztery rybki!... — wymówił smutnym tonem.
— My tymczasem rozprawiałyśmy o twych losach. Wiesz, że te panie pojutrze wyjeżdżają?
— Wiem, jestem upakowany.
— Ty? Po co? Wracasz do Ameryki?
— Jadę do Paryża.
— Zwaryowałeś!
— Iry! Ty zawsze ze swoją prędką decyzyą![1] — upomniał żałośnie. Jadę do Paryża! najmuję sobie pokój w pobliżu i czekam.
— Ciekawam, czego?
— Skończenia kursów panny Czertwanówny.
— Trzy lata? Człowieku, opamiętaj się! A ojciec, a fabryka? a rodzina?
— Mogą na mnie czekać!
— Ależ panna Czertwanówna nie pojedzie z tobą za morze.
— To ja zostanę!
— Ależ ona nie zechce twej wiary!
— To ja ją zmienię! Przysiągłem sobie, że się z nią ożenię, i ożenię!
— Ha, to rób, jak chcesz! Ja piszę do twego ojca i umywam ręce!
— Przy znanym braku stanowczości Hanki taka stanowczość pewnie jej zaimponuje[2] — dorzuciła wesoło Julka. — Może pan uważać swój pierścionek za ulokowany![3]
— Noszę go zawsze w kieszeni! — westchnął patetycznie[4] przy wtórze śmiechu obu panienek.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |