Strona:Maria Rodziewiczówna-Dewajtis (1911).djvu/18

Ta strona została uwierzytelniona.

Tam dziewczyna,
Jak malina,
Mieszka, by aniołek w raju.


Marek podniósł się z ławy opieszałe.
— Pójdę już! — rzekł.
— Czy ci do macochy tęskno? — zamruczał Wojnat
— Zmitrężyliśmy trzy dni. Ojciec pewnie niespokojny.
— Ani trochę. Słyszę, już na wakacye przyjechał Witold, a i dziewczyna pewnie wróciła z Rygi.
— Już byli, jak odjeżdżałem!
— Otóż to. Dosyć ich tam bez ciebie! A jutro niedziela. Odpocznij ze swoimi.
— Dziękuję, wuju!
W chwili, gdy siadali napowrót u okna, skrzypnęły wrota od ulicy i na podwórzu rozległ się obcy głos:
Tegul bus pagarbientas Jesus Chrystus.
At amżiu amżiunujes! — odparła dziewczyna z ogródka i spytała natychmiast:
— Czy pan Marka szuka, panie Ragis, tutaj?
— A gdzieżby on był! — rzekł nowoprzybyły.
Marek porwał się z ławy i wyszedł na podwórze. Gość szukał go oczyma około dziewczyny, która, oparłszy się o płot ogródka, rozmawiała, plotąc wianek z pęka malw i stokroci. Był to człowiek maleńki, szczupły, kaleka, z kulą u nogi, ubrany w surducinę siną, krojem żołnierskim, i takąż, wypłowiałą czapkę. Twarz miał okrągłą, rumianą, szwów i blizn pełną, sterczały z niej jak skrzydła siwe wąsiki i świeciły figlarne, zmrużone, szare oczki.
— Dobry wieczór, Rymko Ragis! — pozdrowił go Marek od progu.
— Wróciłeś przecie! Ho, ho! Myśleli, żeś drapnął w świat, jak Kazio!
— Mieliśmy kwarantannę[1]. Na granicy padł byk Grala!
— Aha! Szkoda chłopca! Dawno wróciliście?
— Będzie dwie godziny.
— Dobrze trafiłem! Chodźmy!
Zawrócił i pokulał za wrota, kiwnąwszy głową dziewczynie. Gdy się obejrzał na drodze, młodzi szli za nim powoli; gdy minął rozdroże, naznaczone kapliczką i krzyżem, ona została pod Bożą męką, strojąc ją w kwiaty, a on kroku przyśpieszył i wnet się zrównał z kaleką.

Główną drogę zostawili na prawo, ścieżką przez łąki

  1. Kwarantanna — czas przebywania pod dozorem lekarskim podróżnych (lub bydła), przybywających z miejsc zarażonych, szczególniej w miastach portowych.