— Pójdę na jezioro! Może za tydzień zbiorę trochę pieniędzy na drzewo...
— A ileż ci trzeba?
Czertwan ręką machnął.
— Ani myśleć wszystkiego odbudować. Może chatę sklecimy do zimy.
— Ileż ci trzeba na wszystko?
— At, co tam i mówić! Dwóch tysięcy nie wystarczy! Może zimą co zbierzemy z młynów i zboża.
— A przez zimę?
— Przebiedujemy jakoś!
— Ja bo nie lubię biedować! — zamruczał stary.
Marek umilkł. Szedł z Rymkiem z głową spuszczona i nie uważał w zamyśleniu, że kaleka opuścił drogę i wszedł między ogrody, bez śladu, wiodąc go w stronę łąk nad Ejnią. Zaścianek został na uboczu, wieczór nadchodził, Ragis szedł zygzakiem, wymijając pasące się trzody i bystro przyglądając się okolicy.
Przed nimi ukazały się wreszcie brzegi potoku, gęsto obrosłe łozą i dzikiemi malinami. Nad samym nurtem stała wierzba koślawa, krzywa, napół uschła.
Ragis, ujrzawszy ją, przestał wędrować zygzakiem i prosto tam dążył.
— Musić ty siebie karzesz w duszy, że sobie nazbierałeś niedołęgów takich, jak my z panną Anetą! Zawalidroga tobie z nas teraz!
Marek obruszył się, aż zbladł.
— Wyście mnie dotąd jeszcze nie skrzywdzili! A ot i tego się doczekało! — zamruczał ponuro.
— Nie to, synku! Choć i pomyślałeś, to nie grzech. Ma się rozumieć, słuszne słowo. Szpitalnikami nazywa nas pan Witold! Tak bo i jest. Natłukły nas przez tyle lat i choroby, i praca, i wojny ciężkie. Czerepy[1] i koniec! Ho! ho! ja to pamiętał, jakeś mnie przy konającym ojcu sobie zabrał! Jam pamiętał i mówiłem sobie: Słuchaj, stary, drewnianą masz nogę, bacz, by głowa nie była z kapusty! Ho, ho! ja pamiętał!
Czertwan, zdziwiony tą szczególną przemową i tonem, oczy podniósł i zdumiał się.
— A myśmy dokąd zaszli? — spytał, oglądając się.
— A dokąd mieli iść, kiedy zagrody niema? Na spacer ciebie wywiodłem! — odpowiedział stary, ze wszech stron uważnie oglądając pień wierzbowy. Potem z trudnością zdrową swą nogę postawił na nizkiej odrośli i dźwignął się w górę.
— Co wy robicie? — zawołał Marek, otwierając szeroko oczy.
- ↑ Czerep — skorupa.