ho, ma się rozumieć! I to pewne schowanie!... No, no, idźże do Poświcia, i szczęść ci, Boże!
Młody głowę zwiesił, usta zaciął, machinalnie ręką przeszedł po czole.
— Nie mówcie mi, ojcze: szczęść, Boże, bo tylko tam idę z pieniędzmi za kupnem i nic więcej...
— Dobre słowo nie szkodzi! Nie zawsze z tem się wraca, po co się idzie... Ho, ho! ja sobie na plebanię pokulam. Dziewczęta podobno już wyjeżdżają, to pogawędzę na rozstanie i sierotę-szpasia odwiedzę... Niema mojej chudoby, a szkoda trochę...
Westchnął, i po chwili, jakby dla rezonu[1], zaśpiewał:
A teraz się dzielmy, dzielmy, towarzyszu mój!
Tobie rożek z tabaką, a mnie konik z kulbaką,
Towarzyszu mój! Towarzyszu mój!
Rozeszli się, i Marek wielkimi krokami oddalił się w stronę dąbrowy.
Tego dnia pierwszy raz minął dąb stary bez powitania; nie słuchał poważnego szumu! Coś innego gadało mu w duszy...
Dziwnie wyglądała plebania księdza Michała Nerpalisa w tydzień po opisanych wyżej wypadkach.
Od rana panował w niej ruch gorączkowy. Organista i zakrystyan zamiatali ścieżki ogródka, stroili odświętnie ubogą bawialnię. Proboszcz chodził niespokojny, zafrasowany, mrucząc pod nosem i wypędzając zajadle muchy.
Od południa pod furtkę ogrodu zaczęły zajeżdżać bryczki i powozy, jak na odpust, rozlegały się obce glosy, trzaskanie bata, parskanie koni. Ten cichy domek, obrośnięty do dachu bujnymi splotami purpurowej fasoli i powojów, nigdy nie widział tylu razem świetnych gości.
Pierwsza przybyła pani Czertwanowa z marszałkiem powiatu, a bratem swoim ciotecznym; towarzyszył im Witold konno i syn marszałka. Potem staroświecką landarą[2] przybył nestor[3] powiatu, Jerzy Rymwid, za nim dwóch braci Olechnowiczów, Illinicz, sąsiad Poświcia, a nakoniec Leon Radwiłłowicz, sędzia honorowy i sławny mówca